Kiedy czytałem tekst Jacka Borkowicza pt. „Kościół. Utracona odporność stadna" („Plus Minus", 9–10 maja), zastanawiałem się, jaką tezę autor chciał w swoim artykule udowodnić. Prawdopodobnie kryje się ona w pytaniu: czy Kościół zawiódł swoich wiernych? Tak, zawiódł – zdaje się odpowiadać autor. Na czym jednak miałby ten zawód polegać? Autor pisze, że „gdy przychodziła pora, potrafili powiedzieć: nie ustąpimy". Oni – to znaczy biskupi. Borkowicz liczył, że doczeka się momentu, gdy Kościół w Polsce zdobędzie się na odwagę (?), by powiedzieć władzy: non possumus. Tak się jednak nie stało. Autor sugeruje, że w czasie epidemii to państwo stanowiło prawdziwe zagrożenie dla życia religijnego Polaków, a nie koronawirus. I Kościół temu wrogowi uległ, poddając się presji władzy świeckiej.
Ograniczona wolność
Punktem odniesienia dla współczesności Borkowicz czyni fakt zamknięcia kościołów warszawskich w XIX w. na znak protestu przeciwko władzy carskiej. „W 1861 r. świątynie zamknięto z decyzji Kościoła i przy stanowczym sprzeciwie władz świeckich" – zauważa, przytaczając sugestywne obrazy z „Dziedzictwa" Zofii Kossak. Rozszlochanemu tłumowi, który żegnał wynoszony wówczas z kościołów Najświętszy Sakrament, przeciwstawia on faktyczny zakaz uczestnictwa w mszy św., na który Kościół wyraził zgodę „w ciszy i w sumie bezboleśnie". Teza o zdradzie wiernych przez ich pasterzy jest aż nazbyt czytelna. Co więcej: „Nawet w czasach hitlerowskiej i sowieckiej okupacji – nie zamykano kościołów mocą jednocześnie wprowadzonej decyzji administracyjnej". A teraz Kościół się takim decyzjom poddał.
Punktem wyjścia dla zbudowania potrzebnej autorowi analogii jest okupacja: rosyjska, sowiecka, hitlerowska. I opór Kościoła wobec okupanta. Tylko gdzie ten współczesny okupant? Pamiętamy te okresy w historii Polski, kiedy wolność religijna w Polsce ograniczana była z powodów politycznych, a decyzje administracyjne, które uderzały w Kościół, wynikały z niechęci, wrogości, by nie powiedzieć – z nienawiści do Boga, religii, Kościoła. Tak, te decyzje podejmował jakiś okupant. Taka sytuacja rodziła opór i spontaniczną niezgodę na niesprawiedliwość. Czymś oczywistym było wówczas nieprzestrzeganie przepisów, łamanie ich, obchodzenie, gdzie tylko się da, demonstracyjne ignorowanie narzuconych reguł, kościelne non possumus w praktyce. To oczywiste, że żyjemy dzisiaj w momencie ograniczonej wolności religijnej, a właściwie ograniczonej wolności sprawowania kultu, ale to nie władza świecka, i to w dodatku okupacyjna, nas ogranicza, ale natura.
Hipotetyczne porozumienie
Kościół nie ma żadnych kompetencji, by orzekać o stanie zdrowia publicznego, o zagrożeniu epidemiologicznym, o sposobach rozprzestrzeniania się wirusa, o koniecznych środkach ostrożności. W tej kwestii musi podporządkować się władzy, która podejmuje decyzje na podstawie – jak zakładamy – wskazań osób kompetentnych. Aby te decyzje podważyć, trzeba udowodnić, że medyczne przesłanki są fałszywe, albo wykazać, że podejmowane środki ostrożności są nieadekwatne do zagrożenia bądź też niesprawiedliwe, to znaczy takie, które Kościoła dotykają bardziej niż inne sfery życia społecznego. Stąd niedaleko już do tezy, że działanie władz jest intencjonalnie antykościelne, a epidemia jest jedynie dobrym pretekstem.