A jednak na początku była chemia między KPN a obozem Olszewskiego.
Była próba zbudowania większościowego zaplecza, w której uczestniczyliśmy, ale szybko okazało się, że oni potrzebują naszych głosów, ale nie chcą dzielić się władzą. To oznaka nieuczciwych intencji. Nasze rozmowy dość szybko się skończyły. Byłem wtedy świadkiem nielojalności Jana Olszewskiego wobec ugrupowań wspierających jego rząd. Szefem URM w jego rządzie miał zostać Sławek Siwek z PC, który siedział w Sejmie jeden rząd za mną. Gdy Olszewski odczytywał skład Rady Ministrów i powiedział, że szefem Urzędu Rady Ministrów będzie Wojciech Włodarczyk, usłyszałem głośny okrzyk Siwka: „co jest k...?". Olszewski go oszukał.
A was też oszukał?
Właściwie tak. Nie wspierał naszych zabiegów o ściganie WRON, nie był naszym sojusznikiem w sprawie przyjęcia ustawy o restytucji Rzeczpospolitej, skupił się na teczkowej prowokacji. A miała ona naprawdę dramatyczny przebieg. Akurat, gdy w Sejmie była głosowana uchwała Janusza Korwin-Mikkego o ujawnieniu agentów SB, byłem z marszałkiem Sejmu Wiesławem Chrzanowskim w Australii. To był długi 10-dniowy pobyt. Gdy wylądowaliśmy na Okęciu, przywitał nas Macierewicz, który zabrał Chrzanowskiego na bok i coś mu tłumaczył. Później dowiedziałem się, że mówił mu o dwóch listach.
Na pierwszej byli parlamentarzyści, m.in. lider KPN, pana teść Leszek Moczulski, a na tej drugiej były tylko dwa nazwiska – Wiesława Chrzanowskiego i Lecha Wałęsy.
Właśnie. Wpadłem wtedy do gabinetu Chrzanowskiego i mówię: „panie marszałku, co to znaczy, że są dwie listy?". Na to Chrzanowski wziął mnie za ramię i powiedział: „ja jestem na tej drugiej liście". Był niezwykle przybity. Nie podejrzewał, że coś takiego można mu zrobić. Macierewicz wtedy na lotnisku powiedział mu, że są na niego kwity i żeby zrezygnował ze stanowiska marszałka Sejmu. Powiedział też, że agentem jest prezydent Lech Wałęsa i trzeba doprowadzić do opróżnienia urzędu głowy państwa. Druga lista miała być nieujawniona, gdyby Wałęsa i Chrzanowski zrezygnowali. To był szantaż.
Według badań historyków Wałęsa podpisał zobowiązanie do współpracy ze Służbą Bezpieczeństwa.
Moim zdaniem on prowadził grę z SB, ale agentem nie był.
Broni pan Wałęsy, mimo że wzmacniał lewą nogę i rozwiązał parlament, po tym jak upadł rząd Hanny Suchockiej, co utorowało drogę do władzy SLD?
Zrobił dobrze dla Polski, choć niedobrze dla nas, bo KPN w następnym Sejmie straciła na znaczeniu. Uważaliśmy jednak, że trwanie Sejmu I kadencji, budowanie chwiejnych wielopartyjnych koalicji rządzących nie ma sensu.
Dla obozu solidarnościowego było szokiem, że postkomuniści doszli do władzy po zaledwie czterech latach transformacji.
Ostatecznie rządy SLD–PSL nie okazały się tak złe. Kontynuowali politykę proeuropejską, pronatowską, respektowali prawo. Nawet uszanowali stanowisko Trybunału Konstytucyjnego broniące kompromisu aborcyjnego. Na tym tle PiS wypada znacznie gorzej.
Leszek Moczulski krzyczał do SLD, że PZPR oznacza Płatni Zdrajcy Pachołki Rosji, a pan mówi, że byli lepsi od PiS?
Moczulski mówił, żeby SLD zdecydował się, czy kontynuuje PZPR-owską tożsamość. Kilka lat później Kwaśniewski przepraszał za stan wojenny, a przygotowywana przez niego konstytucja okazała się nie najgorsza. Po latach nawet jej preambuła nabrała blasku. Gdy jest odczytywana na manifestacjach KOD, ludzie mają łzy w oczach, bo jest to piękny tekst, łączący Polaków.
Gdy ją uchwalano, ani lewica, ani prawica nie były zadowolone z preambuły. Dla lewicy było w niej za dużo odniesienia do Boga, a dla prawicy za mało.
Dziś widać, jak wspaniałym kompromisem się okazała.
KPN głosowała przeciwko uchwaleniu konstytucji.
Ale preambułę i konkretne zapisy popieraliśmy. Dzisiaj trzeba będzie wprowadzić w konstytucji dodatkowe zabezpieczenia, bo dotychczasowe nie obroniły nas przed zamachem PiS na państwo.
Wygranie wyborów uważa pan za zamach?
PiS wygrało wybory w stopniu niedającym mu prawa do zmiany konstytucji. To, co się dzieje z Trybunałem Konstytucyjnym, z Krajową Radą Sądownictwa jest łamaniem konstytucji. Rozpoczęli konflikt, który zbliża się do – mam nadzieję – pokojowego rozstrzygnięcia.
Jakiego rozstrzygnięcia?
Takiego, że obywatele w wyborach wybiorą zjednoczoną opozycję, która przywróci przestrzeganie konstytucji.
Wróćmy do 1997 roku. KPN była zaangażowana w budowanie AWS, ale koniec końców nie wystartowaliście w wyborach. Co nie wyszło?
Zaangażowaliśmy się w budowę AWS, bo nasz elektorat oczekiwał zjednoczenia prawicy. Nie mogliśmy się przeciwstawiać tym emocjom. Niestety, szybko okazało się, że związkowcy, którzy stanowili większość w AWS, próbują zdominować partie polityczne wchodzące w skład tej koalicji. Robili to zresztą w niesmacznym stylu. Upokarzali liderów partyjnych. Na dodatek w KPN doszło wtedy do rozłamu. Część naszych kolegów zdecydowała się startować do Sejmu z list AWS. Doszedłem do wniosku, że nie zostawię Leszka Moczulskiego samego i odszedłem z polityki.
Z powodu aktywności w internecie został pan wrogiem nr 1 prawicy. Chodzi o pana wpisy internetowe po katastrofie smoleńskiej. Pisał pan, że Jarosław Kaczyński jest kretynem, że Zbigniew Romaszewski bredzi. Zamieścił pan taki „żarcik", że skoro wyjechał kiepski prezydent, a wrócił mąż stanu, to „ktoś musiał podmienić ciało".
Przesadziłem z tymi wpisami. Nie jest to mój powód do dumy.
Ale co pana naszło?
Za czasów pierwszych rządów PiS, w latach 2005–2007 pracowałem w Prokomie Ryszarda Krauzego, który był bardzo zaprzyjaźniony z prezydentem Kaczyńskim. Parokrotnie spotykałem Lecha na bankietach, nawet sympatycznie rozmawialiśmy. Czułem jednak nieufność do PiS. Chwilę później doszło do prowokacji związanej z aferą gruntową. Przyjaźń w ułamku sekundy zmieniła się w nienawiść. Kaczyńscy fałszywie oskarżyli Krauzego, że brał udział w spisku. Nieważny był interes kraju czy gospodarki, nieważne były fakty. Prokom zatrudniał wtedy ponad cztery tysiące inżynierów informatyków.
Chodzi panu o to, że Krauze był podejrzewany o przeciek, który uniemożliwił finalizację akcji CBA prowadzonej w celu złapania Andrzeja Leppera na przyjmowaniu łapówki?
Oczywiście. Krauzego próbowano nawet aresztować. Później sprawę umorzono, ale Prokom, z którym wiązałem nadzieje na spokojne życie i realizowanie pasji, został sprzedany. Miałem wtedy takie poczucie, że kolejny raz Kaczyńscy zakłócili moje życie.
Ale dlaczego dał pan upust tej frustracji dopiero po katastrofie smoleńskiej?
To nie frustracja, ale decyzja. Bałem się, że Jarosław Kaczyński wykorzysta katastrofę po to, żeby przejąć władzę, zemścić się za urojony zamach i niszczyć demokratyczną Polskę. Wiedziałem, że muszę, choć z dużym wstrętem, zakończyć atmosferę żałoby. Bo jeżeli zostanie ona utrzymana, to Kaczyński wygra. Stąd te moje działania, które miały wywołać emocje. I wywołały. W sprawie pogrzebu na Wawelu także. Z premedytacją wszedłem w rolę czarnego luda prawicy.
A jak to się stało, że został pan bliskim współpracownikiem Mateusza Kijowskiego?
On jest po prostu moim sąsiadem. A ponieważ jestem dość biegły internetowo i śledzę, co się dzieje w sieci, natychmiast wyłapałem inicjatywę powołania KOD i zgadałem się z Kijowskim. Starałem się przekazać mu swoją wiedzę polityczną i medialną.
Podobno to pan wymyślił faktury, na podstawie których Kijowski dostawał pieniądze na życie.
Podczas jednego z zebrań zgłosiłem wniosek, żeby Mateusz, który przestał pracować i cały swój czas poświęcał KOD-owi, dostawał od organizacji jakieś pieniądze. Ustaliliśmy, że to będzie 10 tys. zł miesięcznie. Ktoś do tego wymyślił faktury, nie byłem to ja. Ale to nie było nadużycie, bo Mateusz mnóstwo usług wykonywał na rzecz KOD, w tym informatycznych. Jednak część wrogich mu osób uznała, że to będzie dobre narzędzie, żeby go zaatakować. Nagle okrzyknięto, że nie było żadnego spotkania i żadnej decyzji o pieniądzach dla Kijowskiego. Zobaczymy, co kto powie na procesie, który zacznie się jesienią. Jestem przekonany, że służby mają nagranie z tego spotkania. Moi dawni koledzy z opozycji Wąsik i Mariusz Kamiński mają wszak obsesję podsłuchów.
Za wszystko krytykuje pan PiS i Kaczyńskiego. Ale jedna rzecz musiała się panu spodobać – degradacja członków Wojskowej Rady Ocalenia Narodowego.
Byłem za degradacją generałów WRON, ale nie po śmierci. Chciałem wsadzić Jaruzelskiego do więzienia i uważam za swoją porażkę, że mi się to nie udało. Mimo wszystko jednak wolę, żeby w historii pozostało, iż pokonałem generała Jaruzelskiego, a nie szeregowca Jaruzelskiego.
—rozmawiała Eliza Olczyk (dziennikarka tygodnika „Wprost")
PLUS MINUS
Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:
prenumerata.rp.pl/plusminus
tel. 800 12 01 95