Rz: Czasy były nieciekawe, koniec gomułkowszczyzny, a pan zrobił „Wojnę domową”.
Jerzy Gruza: Wzięła się z tego, czego Gomułka nie lubił – z „Przekroju”, jedynego kosmopolitycznego pisma w ówczesnej Polsce, naszego okienka na świat. Pisała tam felietony Maria Zientarowa, osoba niezwykle otwarta na świat i ludzi. Kiedy mieliśmy stworzyć pierwszy serial, naturalnym odruchem było sięgnięcie po niezwykle popularne postaci, które stworzyła. Wystarczyło rzecz rozwinąć.
Kiedy dziś w serialach mówi się o problemach wychowawczych albo obyczajowych, jest to dosłowne albo kontrowersyjne. „Wojna domowa” pokazała, że o ważnych sprawach można opowiadać lekko, ironicznie.
To proste. Żeby wykonać dzieło sztuki, trzeba zaangażować artystów. Żeby zrobić coś lekkiego – warto sięgnąć po twórców, którzy mają poczucie humoru. „Wojna domowa” wnosiła do naszej rzeczywistości delikatny absurd, surrealizm i luz, które nie były mile widziane. Decyzję o produkcji wydał w telewizji traktowany marginalnie dział dziecięco-młodzieżowy, tymczasem okazało się, że odbiór jest zaskakująco szeroki. Krytyka sugerowała, że powinniśmy się wzorować na Czechach. Kręcić socjalistycznie, dosłownie, rodzajowo – przy zlewozmywaku. Telenowelowo jak teraz. W 1968 roku „Walka Młodych” pisała, że „Wojna domowa” wyprowadziła uczącą się młodzież na ulicę. Serial zniknął, kiedy zauważono w jednym z odcinków, że pies sika na „Kulturę”. Ja tego nie wymyśliłem. Nie byłem rewolucjonistą. Pies sam z siebie nasikał na partyjne czasopismo.
Zrobił pan serial, a grają Kwiatkowska, Janowska, Szczepkowski, Rudzki. Wszyscy z najwyższej półki.