Udręka z pęcherzem

Miliony Polaków cierpiących z powodu nietrzymania moczu od lat nie mogą doczekać się pełnej refundacji leków i nowoczesnych zabiegów.

Aktualizacja: 23.12.2014 16:36 Publikacja: 23.12.2014 01:00

Udręka z pęcherzem

Foto: 123RF

Zdarza się, że pacjentki przychodzące na kontrolę rzucają się prof. Ewie Barcz na szyję i mówią: „Przywróciła mnie pani do życia". – Wiele z nich nie wie, że nadreaktywność pęcherza moczowego można leczyć. Inne nie zdają sobie sprawy, że to choroba, i w przeświadczeniu, że „taka ich uroda", funkcjonują z nią nawet kilkanaście lat, często ze wstydu unikając kontaktów społecznych i rezygnując z życia seksualnego – mówi prof. Barcz z Uniwersyteckiego Centrum Zdrowia Kobiety i Noworodka Warszawskiego Uniwersytetu Medycznego i kierownik Oddziału Uroginekologii i Ginekologii Zabiegowej stołecznego szpitala ginekologiczno-położniczego przy pl. Starynkiewicza.

Wstyd przed lekarzem

U kobiet nadreaktywność pęcherza (po angielsku overactive bladder, OAB) bywa mylona z tzw. wysiłkowym nietrzymaniem moczu przy wysiłku czy nawet kichaniu. OAB objawia się parciami naglącymi, czyli koniecznością szybkiego oddania moczu, niepoddającą się woli albo poddającą się jej w ograniczonym stopniu częstą potrzebą oddawania moczu i koniecznością częstych wizyt w toalecie w nocy, a czasem również nietrzymaniem moczu. Nadreaktywność może być sucha, gdy pacjent zdąża do toalety, i mokra, gdy chory nie panuje nad oddawaniem moczu. Wysiłkowe nietrzymanie moczu leczy się operacyjnie za pomocą taśm podcewkowych, natomiast OAB – głównie farmakologicznie.

Według światowych szacunków nietrzymanie moczu dotyczy ok. 17 proc. populacji – zarówno mężczyzn, jak i kobiet. Pań jest w tej grupie jednak więcej – to 30 proc. dorosłych kobiet, czyli nawet 4 miliony Polek. OAB dotyka nawet co trzeciej z nich. – Te dane są szacunkowe, ale mogą być zaniżone, ponieważ pacjentki często nie zgłaszają się do lekarza. Bywa, że wstydzą się powiedzieć mu o swoim problemie – dodaje prof. Barcz.

Kiedy jednak trafią już do specjalisty, który zapyta o niepokojące objawy, a ten odeśle je do specjalistycznej poradni, reagują entuzjastycznie. Wiele po latach izolacji zaczyna wychodzić do ludzi. Kończy się chodzenie z pieluchą i gorączkowe sprawdzanie, czy podkład nie przeciekł. Znika ciągła obawa, że przypadłość wyczują koledzy z pracy czy współpasażerowie w autobusie. Poprawia się też status zawodowy i ekonomiczny – odchodzi konieczność wydawania pieniędzy na podpaski.

Niepotrzebne badanie

Mimo że problem pęcherza nadreaktywnego może dotyczyć nawet kilkunastu milionów Polaków – więcej niż cukrzyca czy choroby układu krążenia – system ochrony zdrowia zdaje się go nie dostrzegać.

– Narodowy Fundusz Zdrowia refunduje 70  proc. ceny dwóch leków: tolterodyny i solifenacyny, ale Ministerstwo Zdrowia warunkuje ich refundację wykonaniem badania urodynamicznego i rozpoznania w nim  nieistniejącej jednostki chorobowej: pęcherza nadreaktywnego potwierdzonego w badaniu urodynamicznym – mówi prof. Piotr Radziszewski, kierownik Kliniki Urologii Ogólnej, Onkologicznej i Czynnościowej Warszawskiego Uniwersytetu Medycznego, organizator VI Warszawskiego Sympozjum Neurourologii. – Tymczasem pęcherz nadreaktywny to rozpoznanie objawowe, stawiane na podstawie dzienniczka mikcji i danych z wywiadu. Dlatego u  wielu pacjentów można rozpocząć leczenie już po samym wywiadzie i tak się dzieje wszędzie na świecie – dodaje. Zdaniem pacjentów badanie urodynamiczne jest przede wszystkim nieprzyjemne i w wielu przypadkach upokarzające.

Kraj absurdów

U niektórych pacjentów badanie urodynamiczne jest jednak konieczne: – Chodzi o osoby z neurogenną dysfunkcją pęcherza, np. po urazie rdzenia kręgowego, chorujące na stwardnienie rozsiane czy z przepukliną oponowo-rdzeniową. To w sumie kilkadziesiąt tysięcy pacjentów w Polsce, u których leki porażające pęcherz i samocewnikowanie to postępowanie zapobiegające uszkodzeniu nerek, a więc w pewnym sensie ratujące życie. Tymczasem leki porażające pęcherz nie są refundowane we wskazaniu neurogenna nadreaktywność wypieracza – z wyjątkiem oksybutyniny refundowanej w 70 proc. u pacjentów ze stwardnieniem rozsianym, a cewniki są limitowane i najgorszej jakości. Zgodnie z wytycznymi europejskimi powinny być hydrofilowe lub wstępnie lubrykowane – tłumaczy prof. Radziszewski. I dodaje, że to niejedyny absurd polskiej refundacji. NFZ nie refunduje także skutecznej toksyny botulinowej oraz neuromodulacji, korzeni krzyżowych: – Oceniam, że w Polsce jest zapotrzebowanie na sto kilkadziesiąt tego typu procedur. Tymczasem dotychczas wszczepiliśmy cztery neurostymulatory wykorzystując grant edukacyjny – dwa w mojej klinice, dwa w Bydgoszczy. Bo choć NFZ refunduje implantację, to nie pokrywa kosztów samego urządzenia.

I dodaje, że nie jest prawdą, że Polski nie stać na nowoczesne terapie: – Na leki wydajemy 6 mln zł, na operacje 30 mln zł. Na środki wchłaniające kolejne 200 mln, a dodatkowo  pacjenci wydają na nie z własnej kieszeni 100 mln zł – m.in. dlatego, że stosujemy je nieracjonalnie. To wszystko prowadzi do stygmatyzacji ekonomicznej i zawodowej pacjentów z nietrzymaniem moczu – podkreśla prof. Radziszewski.

Polska znana jest jako kraj absurdów również w międzynarodowym środowisku pacjentów z OAB i NTM (nietrzymaniem moczu). Żeby bowiem dostać refundację środków absorpcyjnych, OAB musi występować u pacjenta razem z inną chorobą. Tymczasem na całym świecie do refundacji środków absorpcyjnych wystarczy diagnoza neurogennego i nieneurogennego nietrzymania moczu. Resort zdrowia nie refunduje też rehabilitacji dla chorych na OAB.

Zdrowie
Bilans NFZ za 2024 rok. Wiemy, na ile pieniędzy czekają szpitale
Zdrowie
Powstała pierwsza lista leków krytycznych. Ministerstwo Zdrowia chce zabezpieczyć pacjentów
Ochrona zdrowia
Współpraca, determinacja, ludzie i ciężka praca
Materiał Promocyjny
O przyszłości klimatu z ekspertami i biznesem. Przed nami Forum Ekologiczne
Zdrowie
"Czarodziejska różdżka" Leszczyny. Bez wotum nieufności wobec minister zdrowia
Materiał Promocyjny
Sezon motocyklowy wkrótce się rozpocznie, a Suzuki rusza z 19. edycją szkoleń