Marek Edelman nie żyje

Śmierć bohatera. Ostatni z przywódców powstania w getcie warszawskim, lekarz kardiolog, zmarł w Warszawie. Miał 87 lat.

Publikacja: 02.10.2009 22:43

Marek Edelman ze swoimi czytelnikami

Marek Edelman ze swoimi czytelnikami

Foto: Fotorzepa, Darek Golik DG Darek Golik

Maj 1943. Warszawa. Huk pękających granatów i walących się budynków. Gęsta kanonada i ludzkie krzyki. Nad ulicami unoszą się kłęby gęstego dymu. Getto płonie. Po aryjskiej stronie muru otwiera się właz kanalizacyjny i wychodzi z niego kilkudziesięciu Żydów. W brudnych ubraniach, przestraszeni i zdenerwowani. Część krwawi. Ledwie uszli z życiem, są rozbrojeni psychicznie. W każdej chwili może wybuchnąć panika.

– I wtedy z włazu wyszedł Marek. Choć minęło blisko 70 lat, pamiętam to, jakby to było wczoraj. Marek był całkowicie spokojny i opanowany. Na wszystkich obecnych, także i na mnie, zrobiło to wielkie wrażenie, wszyscy od razu się uspokoili – wspomina podwładny Edelmana podczas walk w getcie Kazik Ratajzer. – Właśnie w taki sposób Marek dowodził. Nie tracił głowy nawet w tej straszliwej, beznadziejnej sytuacji, w jakiej przyszło nam walczyć. Jakkolwiek patetycznie by to zabrzmiało: zapisał wtedy piękną kartę.

 

 

Kazik Ratajzer po wojnie zamieszkał w Izraelu, ale z Edelmanem przyjaźnił się do końca. Spotykali się regularnie w Polsce lub w Paryżu, później Edelman kilka razy pojechał do Izraela. – Ostatni raz odwiedziłem go w zeszłym miesiącu. Był już w bardzo kiepskiej formie fizycznej. Ale psychicznie zupełnie co innego! Zupełnie jak wtedy, w 1943 roku. Marek w swojej najlepszej formie. Do końca zachował jasność umysłu. Trudno opisać, jak wielką stratą jest jego odejście – mówi Ratajzer.

Edelman rzeczywiście do końca pozostał aktywny. Jeszcze niecałe dwa tygodnie temu udzielił wywiadu „Rzeczpospolitej”. Opowiadał wówczas o zmarłej prof. Barbarze Skardze. – Była osobą ukształtowaną jeszcze przez przedwojenną Polskę. O społeczeństwie myślała kategoriami tamtej epoki. Niewiele takich osób pozostało już w polskim życiu publicznym – mówił Marek Edelman.

Pytany o to, co jest najważniejsze w życiu odpowiedział: "W zasadzie najważniejsze jest samo życie. A jak już jest życie, to najważniejsza jest wolność. A potem oddaje się życie za wolność. I już nie wiadomo, co jest najważniejsze"

Właśnie odeszła kolejna z nich. Edelman był bowiem „dzieckiem II RP”, urodzony w Homlu – prawdopodobnie w 1922 roku – dzieciństwo i młodość spędził w Warszawie. Jako syn znanej działaczki BUND-u Cecylii Percowskiej wyrastał w domu pełnym polityki i spraw publicznych. Już jako dziecko wstąpił do działającego przy BUND-zie Socjalistycznego Związku Dziecięcego, następnie do samej partii, a wreszcie, podczas okupacji, był jednym z twórców Żydowskiej Organizacji Bojowej. Edelman na zawsze pozostał BUND-owcem, a więc zadeklarowanym antysyjonistą.

I choć w polskim środowisku żydowskim odgrywał rolę najwyższego autorytetu, często szokował ostrą krytyką Państwa Izrael. – Oni zachowują się jak pospolici gangsterzy. Czy pan wie, co te bandziory wyrabiają tam z Palestyńczykami? – mówił, charakterystycznym dla siebie ostrym językiem, w jednym z wywiadów dla „Rz”.

– Edelman jako BUND-owiec uważał, że miejsce polskich Żydów jest w Polsce. Tworzenie państwa żydowskiego na Bliskim Wschodzie uważał za błąd. W związku z tym byli w Izraelu ludzie, którzy za nim nie przepadali. Dla wielu był niewygodny – mówi „Rz” Benjamin Anolik, ocalały z Holokaustu, jeden z założycieli kibucu im. Bohaterów Getta w Izraelu.

Mimo krytycznego stosunku do żydowskiego państwa, dla większości Izraelczyków Edelman był jednak jednym z największych bohaterów. Represjonowany w 1968 roku. Jego żona z dziećmi zdecydowała się wyjechać do Francji, ale on nie chciał o tym słyszeć. – Co to, ktoś mi będzie narzucał, co ja mam robić i gdzie ja mam jechać? – mówił. I dodawał: – Poza tym ktoś przecież musiał zostać z tymi wszystkimi, którzy tu zginęli.

 

 

Edelman pozostał aktywny politycznie również w wolnej Polsce, działał w Unii Demokratycznej i jej kolejnych mutacjach. Co roku, w rocznicę wybuchu powstania w getcie, organizował prywatne, niezależne od oficjalnych, obchody. – Podczas ostatnich obchodów przyjechał na wózku. Miał wielkie kłopoty z poruszaniem się, był bardzo słaby. Gdy wtedy szliśmy za nim pod pomnik, wielu z nas domyślało się, że być może to już ostatni raz. Niestety, mieliśmy rację – mówi jeden z przyjaciół zmarłego.

Edelman nie miał łatwego charakteru. Często się irytował, gdy ktoś się z nim nie zgadzał, potrafił być grubiański. Mimo to nawet wśród osób, które się z nim spierały, cieszył się wielką estymą i szacunkiem. – Ludzie często mówili, że jest niewychowany czy niegrzeczny. Co za głupota! Po tym wszystkim, co przeszedł, żeby normalnie funkcjonować, musiał się schować za tym żelaznym pancerzem. To był człowiek, którego cały świat przestał istnieć. Rozsypał się, zniknął. Nie bez powodu mówił o świecie przed i po Holokauście – mówi przyjaciółka Edelmana, autorka szeregu wywiadów z nim Anna Grupińska.

Edelman był „dzieckiem II RP”, urodzony prawdopodobnie w 1922 roku, wyrastał w domu pełnym polityki i spraw publicznych

Według niej nie można jednak fenomenu Marka Edelmana sprowadzać do roli, jaką odegrał w historii. – Nie był wielki dlatego, że był bojownikiem getta czy ocalałym z Holokaustu. Takich osób było i nadal jest na świecie sporo. Przede wszystkim był potwornie mądrym, prawym człowiekiem. Człowiekiem niesamowitym. Kimś, kogo spotka się tylko raz w życiu – podkreśla Anna Grupińska.

Niespełna dwa lata temu Edelman przeprowadził się z Łodzi do Warszawy. Ostatnie dni spędził pod opieką Pauliny Sawickiej. Tydzień temu po transfuzji krwi jego stan się pogorszył. Wiedząc, że umiera, zdążył się pożegnać z przyjaciółmi.

 

 

Szewach Weiss izraelski politolog i polityk, był m.in. przewodniczącym Knesetu i ambasadorem Izraela w Polsce:

Marek Edelman był dla mnie legendą. Ale w Izraelu nie był oficjalnie uwielbiany, gdyż nie był syjonistą. Od dzieciństwa mnie to denerwowało. Taki bohater! Taki człowiek świata! To, co zrobił, to dla mnie szczyt odwagi, której ja nie mam. Edelman przyjeżdżał do Izraela, do swojego kibucu im. Bohaterów Getta. Ale ja poznałem go dopiero w Polsce w 1993 roku, gdy jako przewodniczący Knesetu przyjechałem z delegacją premiera Icchaka Rabina. Spotkaliśmy się na obiedzie u prezydenta Lecha Wałęsy. To było bardzo wzruszające spotkanie. Potem wydarzyło się coś niezwykłego. Edelman nie był syjonistą i krytykował Państwo Izrael, ale Lech Wałęsa postanowił, że będzie jednym z mówców, który wystąpi podczas uroczystości z okazji 50. rocznicy powstania w getcie warszawskim. To nie spodobało się syjonistom. Lech Wałęsa zrobił zatem coś innego. Idąc złożyć wieniec, wziął za rękę Edelmana, a za drugą – jego wnuczkę. To był wspaniały widok. Byłem taki szczęśliwy. Podszedłem do Wałęsy i bardzo mu za to podziękowałem. Potem, będąc już ambasadorem w Warszawie, postanowiłem, że za każdym razem, jak pojadę do Łodzi, to spotkam się z Markiem Edelmanem. Żył w skromnym mieszkaniu. Trzy, cztery pokoje. Bałagan typowy dla intelektualistów, ale czysto. Miło było z nim rozmawiać przy kieliszku koniaku. To były takie filozoficzne rozmowy. Był trochę snobem, bo mówił, że Ben-Gurion był z małego miasteczka Płońska, a on pochodził z Łodzi. Czy często wracał do przeszłości? Tylko gdy go o to pytałem. Był bardzo zainteresowany teraźniejszością.

Raz zaprosiłem go do mojej rezydencji na Mokotowie. Moja żona przygotowała żydowski obiad: rosół, domowe makarony, pierogi, barszcz po żydowsku, czulet. Ale najważniejsze było to, że Edelman z moją żoną rozmawiali w jidysz – języku większości Żydów w Polsce, który był o wiele popularniejszy niż język hebrajski. Rozmawiali przez trzy godziny, na mnie nie zwracając uwagi. Moja żona spytała go m.in., dlaczego nie był dowódcą podczas powstania. Odpowiedział: Bo Mordechaj zawsze chciał nim być.

Był mądry, inteligentny i mało dyplomatyczny. Ostry w wypowiedziach. Mówiąc prawdę, mógł nawet obrazić człowieka. Nie można było się z nim nie pokłócić. Ja jednak zawsze byłem ostrożny i nie miałem z nim żadnych konfliktów. Nisko się przed nim kłaniam.

—k.z.

prof. Andrzej Żbikowski z Żydowskiego Instytutu Historycznego:

Marek Edelman nigdy nie zmieniał poglądów. Był bardzo pryncypialny, gotowy bronić tego, co uważał za słuszne wszelkimi środkami. Piętnował zaś to, co wydawało mu się podłe. Zawsze był po stronie słabszych i uciśnionych, niezależnie od tego, jakiej byli narodowości. Myślę, że właśnie dzięki temu był postacią tak bardzo szanowaną i podziwianą. Marek Edelman przez całe życie był lewicowcem. Ale lewicowcem antykomunistycznym. Gardził wszelką represją i przymusem.

—p.z.

Krzysztof Burnetko dziennikarz, współautor biografii Marka Edelmana:

Z pozoru mógł się wydawać opryskliwym, ale to był bardzo dobry człowiek, który kochał innych. Przez całe życie przeprowadzał ludzi przez śmierć. Tak było w getcie warszawskim, tak było też, gdy pracował po wojnie jako lekarz. Bronił słabszych i w czasach PRL-u, i w III RP. Poprzeczkę stawiał bardzo wysoko. Obcując z nim, chciało się naśladować jego uczciwe życie. Wszystkie sprawy sprowadzał do właściwych proporcji, momentalnie ustawiał problemy na właściwym miejscu. Mówił zawsze, że najważniejsze, by iść po słonecznej stronie i mieć wokół siebie przyjaciół. Do dziennikarzy, którzy tłumnie go odwiedzali, podchodził z dystansem, ale i dużą dozą humoru. Pytany, czy te ciągłe wywiady go nie męczą, odpowiadał: najgorzej jest w kwietniu, bo to szczyt sezonu. Poznałem wielu wielkich ludzi, ale Marek Edelman był tym największym.

—anie

Marek Czekalski były prezydent Łodzi i przyjaciel Marka Edelmana:

Łodź straciła jednego z najwybitniejszych swoich obywateli, ambasadora miasta – jednoosobową placówkę dyplomatyczną. Swoim życiem zaświadczał, że są wartości najważniejsze, jak pomoc biednym i skrzywdzonym. Był dla mnie autorytetem moralnym i przyszywanym ojcem. Potrafił tworzyć niewyobrażalną atmosferę i zarażać ludzi optymizmem.

—ma.go.

 

Maj 1943. Warszawa. Huk pękających granatów i walących się budynków. Gęsta kanonada i ludzkie krzyki. Nad ulicami unoszą się kłęby gęstego dymu. Getto płonie. Po aryjskiej stronie muru otwiera się właz kanalizacyjny i wychodzi z niego kilkudziesięciu Żydów. W brudnych ubraniach, przestraszeni i zdenerwowani. Część krwawi. Ledwie uszli z życiem, są rozbrojeni psychicznie. W każdej chwili może wybuchnąć panika.

– I wtedy z włazu wyszedł Marek. Choć minęło blisko 70 lat, pamiętam to, jakby to było wczoraj. Marek był całkowicie spokojny i opanowany. Na wszystkich obecnych, także i na mnie, zrobiło to wielkie wrażenie, wszyscy od razu się uspokoili – wspomina podwładny Edelmana podczas walk w getcie Kazik Ratajzer. – Właśnie w taki sposób Marek dowodził. Nie tracił głowy nawet w tej straszliwej, beznadziejnej sytuacji, w jakiej przyszło nam walczyć. Jakkolwiek patetycznie by to zabrzmiało: zapisał wtedy piękną kartę.

Pozostało 90% artykułu
Wydarzenia
Bezczeszczono zwłoki w lasach katyńskich
Materiał Promocyjny
GoWork.pl - praca to nie wszystko, co ma nam do zaoferowania!
Wydarzenia
100 sztafet w Biegu po Nowe Życie ponownie dla donacji i transplantacji! 25. edycja pod patronatem honorowym Ministra Zdrowia Izabeli Leszczyny.
Wydarzenia
Marzyłem, aby nie przegrać
Materiał Promocyjny
Klimat a portfele: Czy koszty transformacji zniechęcą Europejczyków?
Materiał Promocyjny
4 letnie festiwale dla fanów elektro i rapu - musisz tam być!