Maj 1943. Warszawa. Huk pękających granatów i walących się budynków. Gęsta kanonada i ludzkie krzyki. Nad ulicami unoszą się kłęby gęstego dymu. Getto płonie. Po aryjskiej stronie muru otwiera się właz kanalizacyjny i wychodzi z niego kilkudziesięciu Żydów. W brudnych ubraniach, przestraszeni i zdenerwowani. Część krwawi. Ledwie uszli z życiem, są rozbrojeni psychicznie. W każdej chwili może wybuchnąć panika.
– I wtedy z włazu wyszedł Marek. Choć minęło blisko 70 lat, pamiętam to, jakby to było wczoraj. Marek był całkowicie spokojny i opanowany. Na wszystkich obecnych, także i na mnie, zrobiło to wielkie wrażenie, wszyscy od razu się uspokoili – wspomina podwładny Edelmana podczas walk w getcie Kazik Ratajzer. – Właśnie w taki sposób Marek dowodził. Nie tracił głowy nawet w tej straszliwej, beznadziejnej sytuacji, w jakiej przyszło nam walczyć. Jakkolwiek patetycznie by to zabrzmiało: zapisał wtedy piękną kartę.
Kazik Ratajzer po wojnie zamieszkał w Izraelu, ale z Edelmanem przyjaźnił się do końca. Spotykali się regularnie w Polsce lub w Paryżu, później Edelman kilka razy pojechał do Izraela. – Ostatni raz odwiedziłem go w zeszłym miesiącu. Był już w bardzo kiepskiej formie fizycznej. Ale psychicznie zupełnie co innego! Zupełnie jak wtedy, w 1943 roku. Marek w swojej najlepszej formie. Do końca zachował jasność umysłu. Trudno opisać, jak wielką stratą jest jego odejście – mówi Ratajzer.