Polski film mówił o sprawach dziejących się dookoła nas, w związku z czym nie musiałem chodzić do kina, żeby jeszcze raz oglądać to samo - zarówno w wersji akceptującej tę rzeczywistość, jak i sprzeciwiającej się jej. Znudziło mnie oglądanie po raz kolejny świata, który był mi dobrze znany, choć obcy. Znacznie bardziej niż ten, o którym opowiadali wielcy zagraniczni reżyserzy. Od Bergmana, najważniejszego dla mnie - poczynając, poprzez Federico Felliniego, Michelangelo Antonioniego. No i jeszcze Franco Zeffirelli, który nakręcił wspaniały film o św. Franciszku.
Polscy twórcy byli mniej wrażliwi?
No nie, byli i znakomici, tacy jak Wojciech Jerzy Hass, na przykład. Albo Andrzej Wajda, dla którego filmów uczyniłem wyjątek oglądając je systematycznie. Ale to, co mnie najbardziej u Wajdy urzekło, to filmy nawiązujące do literatury, którą można by nazwać romantyczną, włączając w to także Jarosława Iwaszkiewicza, autora „Brzeziny” czy „Panien z Wilka”. A poza tym Wajda nakręcił jeden z największych filmów - „Piłat i inni” inspirowany jednym z wątków „Mistrza i Małgorzaty” Bułhakowa, z ostatnią wielką rolą Jerzego Kreczmara grającego Piłata. Znakomita obsada, świetne pomysły - właśnie z pewnym unowocześnieniem opowieści. Chociażby to, że Golgota została umieszczona przy berlińskiej autostradzie. Ale to nie przeszkadzało, bo napięcie, gra aktorów, potraktowanie całej sceny - coś dodawało, a nie ujmowało - przez skontrastowanie tego dramatu rozgrywającego się w pierwszym planie. Tylko wielcy potrafią coś takiego zrobić.
W latach 70. napisana przez pana książka „Postimpresjoniści” zrobiła dość nieoczekiwaną karierę - miała kilka wydań. Ale nie podążył pan tą drogą wysokonakładowych sukcesów…
W jakimś sensie jeszcze jakiś czas - szedłem. Tę książkę, o której pani wspomina, napisałem zupełnym przypadkiem, kiedy pisałem swój doktorat o Witoldzie Wojtkiewiczu. Przez jakiś czas pracowałem w PIW-ie, gdzie poznałem panią pracującą w „Filipince”, poczytnym dwutygodniku dla młodych panien. Namówiła mnie, żebym napisał do tego pisma serię artykułów o postimpresjonistach. W ten niby sposób powstała ta książka, którą potem jednak napisałem na nowo. To było popularne wprowadzenie w popularny nurt malarski. No i widać - spodobało się.
Często wychodził pan naprzeciw oczekiwaniom zamawiających u pana książki?
Zdarzało się, takim zamówieniem była książka o malarzu Janie Stanisławskim, jednym z głównych przedstawicieli polskiego modernizmu. Był postacią z okresu, którym się interesowałem i zajmowałem, czyli z przełomu XIX i XX wieku. Potem było niespodziewane zamówienie pani Marii Weissowej, wdowie po malarzu Wojciechu Weissie, bym napisał o nim książkę. Ale i tak nie pisałem o całym jego życiu, bo nie mieściło się to w kręgu moich dociekań. Wolałem się zajmować tym, co mnie interesowało. To przecież i tak nieustanne otwieranie nierozwiązanych problemów.
Takie wybory, mają w pańskim przypadku, daleko idące skutki, na przykład konsekwentne unikanie doraźności życia, czyli presji współczesności.
Owszem, to prawda. Bronię się przed doraźnością. Po co się koncentrować na przemijającym?
Często - zarówno w rozmowie, jak i swoich tekstach - używa pan określenia - mistyczny. To ważne określenie?
Bardzo. Pomaga spojrzeć z właściwym dystansem na przygniatającą nas codzienność życia, aktualnych wydarzeń na świecie, międzyludzkich relacji itd. Jest taka sfera, która należy do rzeczywistości najpierwotniejszej, a mówiąc nieostrożnie - religijnej. Zawsze mnie interesowało takie przeżycie, które nie tylko wykracza poza codzienność, ale temu co się zdarza w życiu nadaje inną, głębszą perspektywę. Dlatego w gruncie rzeczy od czasu napisania „Zasłony w rajskie ptaki”, książki o książce Virginii Woolf, i oczywiście zajmowania się Williamem Blake’m - zacząłem przemieszczać się w stronę historii religii, czyli tematu, któremu poświęciłem mniej więcej połowę życia. I który też w inny sposób umożliwia mi ciągłe poszukiwania w różnych dziedzinach sztuki, zwłaszcza najbliższej mi - muzyce.
Czy ta sfera życia niewyrażalnego, trudno opisywalnego jest ludziom dzisiaj jeszcze w ogóle potrzebna?
Mnie bardzo. Powoduje nieco inny stosunek do świata.
Na czym polega jego inność?
- Sfera, którą nazywamy mistycyzmem, dopełnia przeżywanie świata. Bez tego świat możemy oglądać jedynie jak przypadek geologiczny. Moje długoletnie i rozmaite doświadczenia z różnymi dziedzinami kultury i sztuki pokazują, że istnieje sfera, która jest zakryta przed naszym rozumem, choć czasem dostępna naszym emocjom. Przykładem niech będzie film dokumentalny Wernera Herzoga „Jaskinia zapomnianych snów” opowiadający o najstarszych odkrytych na Ziemi malowidłach naskalnych sprzed ponad 30 tysięcy lat. Rysunki wyglądają bardzo świeżo - na przykład konia, który wygląda jakby wczoraj został namalowany. Są mamuty, konie, bizony, nosorożce - wiele z nich jakby uchwyconych w ruchu. Mamy do czynienia ze światem wyjątkowej tajemnicy, to znaczy z pytaniem, jak człowiek, żyjący na tak niskim poziomie cywilizacji, potrafił sięgnąć swoim dziełem, do tego co niewytłumaczalne. Herzog świetnie to pokazuje i mówi o ludziach, którzy wykonali malowidła jako o twórcach wielkich świątyń jaskiniowych - bo tak je się traktuje. Tam się nie mieszkało. Tamci ludzie inaczej rozumieli świat, głębiej niż my. Herzog w pewnym momencie mówi, że za niezbyt stosowne czy prawdziwe uważa określenie człowieka na tym poziomie paleolitu i neolitu jako homo sapiens. I on powiedziałby raczej homo spiritualis. I że to jest ślad tego uduchowienia człowieka, który potrafił stworzyć taką sztukę, która jest do dzisiaj absolutnie żywa i autentyczna. I przejmująca w dodatku. Mistyczne przeżycie. William Blake, którym tyle się w życiu zajmowałem, też bez wątpienia był mistykiem. To również sprawa otwierania się jakichś wizji, które nie mieszczą się w czysto racjonalnych rygorach. Bo świat jest tak zbudowany, że nie tylko jest materią. Sprowadzanie go do samej tylko materialności jest absurdem. Udawanie, że świat niematerialny nie istnieje - jest po prostu irracjonalne. A nie - jak wielu myśli - odwrotnie.