Jak informuje hiszpański dziennik „El Pais", tamtejsze władze odmawiają zwiększenia liczby uczniów w klasach, by zaoszczędzić na etatach nauczycielskich, i podniesienia o połowę opłat na wyższych uczelniach. Kraj Basków nie zgadza się też na zwiększenie odpłatności za leki, zwłaszcza w przypadku przewlekle chorych. Woli poszukiwać tańszych odpowiedników. Chce też zachęcać Basków do korzystania z teleporad lekarskich.
W tych dwóch regionach rządzą socjaliści będący w opozycji do prawicowego gabinetu Mariana Rajoya, niepozostawiający suchej nitki na jego reformach, choć po ośmiu latach sprawowania władzy pozostawili kraj u progu bankructwa. Jednak także przywódca Galicii, polityk z partii Rajoya, uprzedził, że nie wprowadzi wszystkich postulowanych oszczędności, bo sytuacja finansowa jego regionu nie jest aż tak dramatyczna, by zagęszczać klasy. Chce też utrzymać niskie wpisowe na uczelniach.
Walencja i Katalonia, przeżywające największe kłopoty finansowe, nie mogą sobie pozwolić na ignorowanie dyrektyw rządu centralnego. Zwłaszcza Walencja ma małe pole manewru, bo jej przetrwanie zależy od kredytów z Madrytu.
Nacjonalistyczna Katalonia podkreśla, że i bez nakazów z góry zabrała się do porządkowania swojego szkolnictwa – pensum dla nauczycieli podwyższyła już w zeszłym roku. Katalończycy gorzej niż mieszkańcy regionów znoszą wtrącanie się Madrytu w sprawy, które do niedawna były w wyłącznej gestii autonomicznych władz regionów.
Rzecznik rządu w Barcelonie Francesc Homs otwarcie mówi, że Madryt chce zdusić katalońską gospodarkę, by mieć pretekst do „ewentualnej interwencji". – Oczywiście, nie wyśle przeciw nam czołgów – podkpiwał. Jego zdaniem cięcia w oświacie i służbie zdrowia pozwolą oszczędzić może 150 mln euro, a nie 10 mld, jak chce rząd. – Nie damy sobie wcisnąć, że to regiony, a nie rząd centralny, są odpowiedzialne za deficyt – dodał Homs.