Tekst z archiwum "Rzeczpospolitej", z dodatku "Batalie i wodzowie"
Głównodowodzący siłami brytyjskimi generał Douglas Haig dążył do zdobycia portów belgijskich. Datę ofensywy wyznaczono na podstawie prognoz meteorologicznych, licząc na kilka tygodni bez deszczu. Jak pokazywały dane z ostatnich 80 lat, istniało duże prawdopodobieństwo, że o tej porze roku nie będzie padało przez trzy tygodnie. Te nadzieje zdawał się potwierdzać wyjątkowo suchy lipiec. Prognoza okazała się chybiona.
Siły brytyjskie, w tym Australijczycy i Kanadyjczycy, od początku atakowały w padającym deszczu. Przez pierwsze dwa tygodnie sierpnia lało nieustannie, zamieniając cały teren w krainę błota. Walczono w iście księżycowym krajobrazie kraterów różnej szerokości i głębokości oraz kikutów drzew, poprzecinanym zasiekami i okopami, gdzie tu i ówdzie widniały ruiny budynków zredukowanych w toku walk niemal do samych fundamentów. Kilkakrotnie podczas tej bitwy z powodu rzęsistego deszczu i głębokiego błota przesuwano daty kolejnych natarć. Ziemia była tak nasiąknięta wodą, że nie wchłaniała już krwi poległych.
Żołnierze w błocie walczyli, ginęli, tonęli, odpoczywali i spali. Za schronienie i miejsce nocnego odpoczynku nacierającym aliantom służyły niezalane do końca (bo suchych oczywiście nie było) leje. Karabiny oblepione błotem stawały się bezużyteczne. W takiej sytuacji pozostawały bagnety, granaty ręczne i saperki. Ranni, którym na czas nie zdołano pomóc, a ich stan uniemożliwiał im na samodzielne poruszanie się, często tonęli.
Zresztą tonęli i całkiem sprawni. Olbrzymie, mające średnice nawet do 10 m, napełnione po brzegi mętną wodą leje stanowiły śmiertelną pułapkę dla żołnierzy, mających na sobie wyposażenie i sprzęt ważący ponad 30 kg. Nigdy nie można było bowiem stwierdzić, czy to zwykła kałuża, czy też dół głębokości kilku metrów. Z kolei osoby próbujące wydostać się z błotnej matni stanowiły łatwy cel dla snajperów.