W kampanii wyborczej w 2016 r. Donald Trump straszył islamskimi terrorystami i nielegalnymi imigrantami, o których mówił „bandyci" i „gwałciciele". Zapraszał na spotkania wyborcze ofiary przestępstw, by opowiadały o swoich nieszczęściach. Retoryka strachu miała mu pomóc w zbudowaniu wizerunku silnego przywódcy, a to z kolei zagwarantować zwycięstwo. Taktykę tę chce zastosować ponownie.
Jego wystąpienia, wpisy na Twitterze oraz reklamy wyborcze obfitują w odniesienia do przestępczości Afroamerykanów, zniszczonych w trakcie zamieszek budynków i protestów przeciwko policji, by wywołać poczucie zagrożenia. – Ci ludzie znają tylko jedno – siłę – mówił o protestujących w Oregonie i Wisconsin.
Trzy razy umieścił na Twitterze nagranie pokazujące czarnoskórego mężczyznę atakującego białą osobę, błędnie twierdząc, że to członek ruchu Black Lives Matter albo Antify. W poniedziałek prezentował nagranie pokazujące grupę czarnoskórych w Pittsburghu, którzy krzyczeli na białych gości restauracji i zrzucali talerze z ich stołów. Winą za ten stan rzeczy obarcza demokratów, ostrzegając wyborców, że ich wygrana nie zapewni im bezpieczeństwa, bo m.in. nawołują do cięć budżetów policji – mimo że Joe Biden zaprzecza temu.
„Coś strasznego. To bandyci. I przez słabych, patetycznych demokratów takie rozboje mają miejsce w miastach i stanach, w których oni rządzą. Musimy ich szybko wymienić" – pisał Trump, a później dodał, że obecna sytuacja „może doprowadzić do powstania uzbrojonych grup w całym kraju".
– Przesłanie Trumpa jest takie: kraj stoi w ogniu. Wszystko się pali. Ale to dlatego, że on nie chce rozmawiać o tym, czego nie zrobił, a powinien był – mówił Joe Biden podczas spotkania wyborczego w Wilmington w stanie Delaware. Twierdził, że prezydent próbuje odwrócić uwagę Amerykanów od tego, że nie potrafi zapanować nad pandemią (z powodu której w USA zmarło prawie 190 tysięcy ludzi), gospodarką i odnieść się odpowiednio do kryzysu rasowego.