W maju udało się o włos. A dokładnie – o 10 minut. Informacje o tym, że w wyborach prezydenckich w Wielkiej Brytanii zwyciężył Andrzej Duda trafiły do Warszawy o 21.50. Gdyby Londyn się spóźnił, głosowanie byłyby uznane za nieważne.
- Nie jesteśmy w stanie powiedzieć, z czego wynikało opóźnienie – mówiła po pierwszej turze Beata Tokaj, szefowa Krajowego Biura Wyborczego.
Dzisiaj już wiadomo, jakie były powody – podczas wyborów prezydenckich komisje wyborcze działały na granicy wytrzymałości, bo Polacy w Wielkiej Brytanii jeszcze nigdy tak licznie nie poszli do urn. Teraz pracownicy Ambasady i Konsulatu już przygotowują się na kolejną falę uderzeniową, czyli październikowe wybory parlamentarne. – Październik może być dużym wyzwaniem – mówi jeden z pracowników ambasady.
Jeśli powtórzy się sytuacja z maja, to zespół ambasadora czeka kolejna klęska urodzaju. Podczas wyborów prezydenckich do głosowania w Wielkiej Brytanii zarejestrowało się ponad 90 tys. osób. Czy to dużo? Na pierwszy rzut oka – nie. Biorąc pod uwagę, że na Wyspach mieszka ok. 900 tys. naszych rodaków, chęć udziału w wyborach zadeklarowało zaledwie ok. 15 proc. pełnoletnich obywateli. W Polsce 90 tys. uprawnionych do głosowania przypada na średniej wielkości miasto powiatowe.
Tylko, że dla polskich służb konsularnych to jest operacja bezprecedensowa, na niespotykaną dotychczas skalę. W żadnym innym kraju do urn nie poszło tylu naszych rodaków – w całych Stanach Zjednoczonych do głosowania zgłosiło się ok. 30 tys. osób, w Niemczech – niespełna 25 tys. W Anglii pracownicy ambasady musieli wysłać 20 tys. kart pocztą, bo tyle osób zadeklarowało, że chce głosować korespondencyjnie. W samym dniu wyborów przed siedzibami 35 komisji wyborczych ustawiły się długie kolejki. A potem rozpoczęło się żmudne liczenie głosów.