Wzdłuż Tiniusstrasse w Heinersdorf–Pankow, północnej dzielnicy Berlina, ciągnie się rząd małych domków. W czasach NRD mieszkali tu zasłużeni w budowie komunizmu funkcjonariusze partii i państwa. Tacy jak pani Thiel. – Meczetu tutaj nie potrzebujmy, ale nikt nas o zdanie nie pytał – mówi poruszona, wyjmując zakupy z samochodu. – Ciekawe skąd mają pieniądze – zastanawia się jej sąsiad. Kilkadziesiąt metrów dalej ostatnie przygotowania do uroczystego otwarcia meczetu z kopułą i jednym minaretem. Lada moment przybędą zaproszeni goście z wiceprzewodniczącym Bundestagu i burmistrzem Berlina na czele. Nieopodal gromadzą się demonstranci. Jedni pod hasłem: „Pankow – to my, tolerancyjni i otwarci na świat”, drudzy wypisali na transparencie „Za demokrację i prawa człowieka” i zapowiadają, że nigdy nie pogodzą się z obecnością meczetu w ich okolicy, gdyż narusza to ich prawa.
– Nie mieszka tu ani jeden muzułmanin – tłumaczy Joachim Swietlik, szef społecznego komitetu sprzeciwiającego się budowie. Wokół policjanci, w ich samochodach ujadają psy, bariery i patrole w całej okolicy.
Meczet wybudowała muzułmańska gmina Ahmadija. Liczy w całych Niemczech niecałe 30 tys. członków. W Berlinie nie więcej niż dwie setki. Mieszkają w zachodniej części miasta, gdzie się osiedlili przed laty. Przybyli z Pakistanu, gdzie ponad czterdzieści lat temu działalność sekty Ahmadija została zakazana, z przyczyn teologicznych, jak i politycznych. Niemcy zaoferowali azyl prześladowanym muzułmanom.
– Jesteśmy przedstawicielami reformatorskiego prądu w islamie – mówi Abdulah Uwe Wagishauser, konwertyta i szef społeczności Ahmadii w Niemczech. Takie deklaracje robią w Niemczech pozytywne wrażenie, co otwiera wielu członkom sekty drzwi do kariery politycznej. Ahmadija szczyci się tym, że inaczej traktuje kobiety.
– To one zebrały pieniądze na ten meczet – przekonuje Wagishauser. Budowa wraz z działką kosztowała 1,7 miliona euro. Skąd garstka emigrantek z Pakistanu miała takie pieniądze?