Najpierw zagadka: kto to powiedział? „Przyznanie władzy politycznej takich kompetencji to ogromne ryzyko. Minister na tej zasadzie może równie dobrze odwołać sędziego delegowanego orzekającego w każdej sprawie, której wynikiem jest zainteresowany on, jego bliscy, koledzy albo jego środowisko polityczne. To potencjalny środek nacisku, który nie powinien istnieć". Rozwiązanie: warszawski sędzia Łukasz Piebiak po wyroku Naczelnego Sądu Administracyjnego z 2013 r., związanym z cofnięciem mu delegacji. Lata mijają, sędzia Piebiak zdążył zostać wiceministrem sprawiedliwości nadzorującym sądy i zakończyć karierę w rządzie (choć już nie wrócił do orzekania), a problem wciąż nie doczekał się rozwiązania.
Patologię systemu delegacji – dotyczącego zresztą nie tylko sędziów, ale także prokuratorów – potwierdza wiele innych przypadków. Jak te spektakularne z 2019 i 2020 r., gdy olsztyńskiego sędziego Pawła Juszczyszyna, który dopytywał się o listy poparcia do KRS, cofnięto z sądu okręgowego do rejonu czy sędziego Krzysztofa Ptasiewicza z Warszawy, który orzekł nie po myśli prokuratury i już po godzinie cofnięto mu delegację do orzekania w sądzie okręgowym – gdzie pracował dobre kilka lat.
Czytaj też: Rzecznik generalny TSUE: delegowanie sędziów w Polsce sprzeczne z prawem UE
W prokuraturze, gdzie na najwyższe szczeble specwydziałów Prokuratury Krajowej trafiają „szeregowi" śledczy z terenu, jest też ruch w drugą stronę. Do wysuniętych na rubieży placówek kieruje się doświadczonych prokuratorów (dziwnym trafem głównie tych ze stowarzyszenia Lex Super Omnia), którzy niegdyś prowadzili najpoważniejsze śledztwa.
Tak działa system, który ma sprawić, że zhierarchizowany aparat ścigania będzie karny, a sądy dwa razy pomyślą, zanim wydadzą kontrowersyjny wyrok. Nie każdy sędzia ma taką swobodę jak ci z Sądu Najwyższego czy NSA.