USA-Chiny: Gdy walczą słonie, mrówki mogą być zdeptane

Coroczny, listopadowy maraton spotkań na szczycie w regionie Azji i Pacyfiku, od Azji Południowo-Wschodniej (ASEAN) i mocarstw w regionie (ASEAN+3) w Singapurze, po wszystkich tam zaangażowanych (APEC) w Papui Nowej Gwinei potwierdziły, że mamy do czynienia z nową grą.

Aktualizacja: 18.11.2018 14:53 Publikacja: 18.11.2018 14:46

USA-Chiny: Gdy walczą słonie, mrówki mogą być zdeptane

Foto: AFP

Na ostatnim z tych szczytów, największym, tym w Fort Moresby, przywódca państwa chińskiego Xi Jinping powtórzył swą znaną już nam - z Davos i jego chińskiego odpowiednika, Boao na wyspie Hajnan - formułę mówiącą o tym, jakim to wielkim zwolennikiem wolnego rynku i globalizacji są, komunistyczne z nazwy, Chiny. A przy tym mocno podkreślał: "protekcjonizm nic nie przyniesie, konfrontacja nie da zwycięzców".
Natomiast główny mówca amerykański, wiceprezydent Mike Pence - bo prezydent Donald Trump na te spotkania się nie pofatygował - dotrzymał słowa i ostro zaatakował chińską geostrategiczną koncepcję dwóch Jedwabnych Szlaków (BRI) i kryjące się za nimi propozycje wielkich projektów i inwestycji infrastrukturalnych jako "co najmniej nieokreślone", a na dodatek "obłożone wieloma uwarunkowaniami i trudne do realizacji".

Czytaj także:

USA "zbliżają się" do Morza Południowochińskiego

W odpowiedzi na chińskie inicjatywy, w najnowszym raporcie Kongresu uznane za "groźne dla amerykańskiego bezpieczeństwa", Pence zaproponował strategię zawartą w formule Indo-Pacyfiku, w którą już zaangażowały się Japonia i Wietnam, a gotowość wyraziły Korea Płd. i Australia. Natomiast kuszone Indie najwyraźniej się wahają, bo nie chcą iść na bezpośrednie zderzenie z Chinami; dowodząc tym samym, że są w tej wielkiej rozgrywce największym państwem niezdecydowanym, ale jednak rozgrywającym pomiędzy wielkimi mocarstwami.

Narastające chińsko-amerykańskie kontrowersje, drugie już ostre w tonacji - po głośnym "zimnowojennym" referacie w Instytucie Hudson w początkach października br. - wystąpienie wiceprezydenta Pence'a oraz brak uzgodnionego wspólnego komunikatu na szczycie APEC dowodzą słuszności słów gospodarza pierwszej tury tych spotkań, premiera Singapuru Lee Hsien Loonga, który ostrzegł, że wszystkie państwa regionu Azji i Pacyfiku "stają teraz przed trudnym, a nawet groźnym wyborem: USA czy Chiny".

Wygląda na to, że chyba nie tylko one. Dwa największe organizmy gospodarcze na globie ostro starły się ze sobą, a Pence nie pozostawił żadnych wątpliwości co do tego, że jest to zderzenie o charakterze strukturalnym. Ogromne chińskie nadwyżki handlowe (375 mld dolarów w ub.r., w tym będzie - mimo wdrożonych ceł - jeszcze więcej), oraz "notowane przez wiele, wiele lat korzyści w stosunkach z Ameryką skończyły się"

Zapowiadana na 1 grudnia, przy okazji spotkania grupy G-20 w Argentynie, wspólna kolacja prezydentów Trumpa i Xi też raczej przełomu nie przyniesie, choć - jak przewiduje wielu analityków - może przynajmniej ograniczyć eskalację toczącej się już wojny handlowej i celnej, czemu zresztą dał wyraz sam Donald Trump z lubością ćwierkając.

Tak oto odległe szczyty, którymi jeszcze do niedawna ani Europa, ani zewnętrzny świat za bardzo się nie interesowały, musi coraz bardziej zwracać uwagę na to, co się dzieje w Pekinie, Tokio, New Delhi, a nawet Singapurze czy Port Moresby. Centrum światowej gospodarki i handlu już się przeniosły z Atlantyku na Pacyfik, a w ślad za tym idą polityka i strategia, nie mówiąc o rozwoju technologicznym.

Czas spojrzeć na świat inaczej, bowiem w obszarze geograficznie odległym od nas w najlepsze toczy się gra między dotychczasowym hegemonem a pretendentem do tronu. Pozornie ma wymiar lokalny, faktycznie - jak najbardziej globalny. Trzeba uważać, bowiem wielcy chwycili się za bary. Słynna "pułapka Tukidydesa" wydaje się być zastawiona. To ważny moment. Albowiem gdy walczą ze sobą słonie czy nosorożce, trawa będzie zdeptana, a mrówki mogą być zmiażdżone.

Xi Jinping podczas obrad APEC powtórzył co prawda mantrę Pekinu, że w takim starciu w ogóle "nie będzie wygranych", ale współczesnym chińskim mandarynom łatwiej, bo to oni mają ogromne nadwyżki w handlu. Amerykanie natomiast wiedzą - i to właśnie mocno wyeksponował Mike Pence - że na dłuższą metę taki stan nierównowagi jest nie do utrzymania: albo handel będzie zbilansowany, albo czeka nas jazda bez trzymanki.

Autor jest profesorem i dyrektorem Centrum Europejskiego UW, byłym dyplomatą w Azji, właśnie wydał tom "Wielki Renesans. Chińska transformacja i jej konsekwencje".

Na ostatnim z tych szczytów, największym, tym w Fort Moresby, przywódca państwa chińskiego Xi Jinping powtórzył swą znaną już nam - z Davos i jego chińskiego odpowiednika, Boao na wyspie Hajnan - formułę mówiącą o tym, jakim to wielkim zwolennikiem wolnego rynku i globalizacji są, komunistyczne z nazwy, Chiny. A przy tym mocno podkreślał: "protekcjonizm nic nie przyniesie, konfrontacja nie da zwycięzców".
Natomiast główny mówca amerykański, wiceprezydent Mike Pence - bo prezydent Donald Trump na te spotkania się nie pofatygował - dotrzymał słowa i ostro zaatakował chińską geostrategiczną koncepcję dwóch Jedwabnych Szlaków (BRI) i kryjące się za nimi propozycje wielkich projektów i inwestycji infrastrukturalnych jako "co najmniej nieokreślone", a na dodatek "obłożone wieloma uwarunkowaniami i trudne do realizacji".

Pozostało 80% artykułu
Publicystyka
Andrzej Łomanowski: Rosjanie znów dzielą Ukrainę i szukają pomocy innych
Publicystyka
Zaufanie w kryzysie: Dlaczego zdaniem Polaków politycy są niewiarygodni?
Publicystyka
Marek Migalski: Po co Tuskowi i PO te szkodliwe prawybory?
Publicystyka
Michał Piękoś: Radosław, Lewicę zbaw!
Materiał Promocyjny
Klimat a portfele: Czy koszty transformacji zniechęcą Europejczyków?
Publicystyka
Estera Flieger: Marsz Niepodległości do szybkiego zapomnienia. Były race, ale nie fajerwerki