Na ostatnim z tych szczytów, największym, tym w Fort Moresby, przywódca państwa chińskiego Xi Jinping powtórzył swą znaną już nam - z Davos i jego chińskiego odpowiednika, Boao na wyspie Hajnan - formułę mówiącą o tym, jakim to wielkim zwolennikiem wolnego rynku i globalizacji są, komunistyczne z nazwy, Chiny. A przy tym mocno podkreślał: "protekcjonizm nic nie przyniesie, konfrontacja nie da zwycięzców".
Natomiast główny mówca amerykański, wiceprezydent Mike Pence - bo prezydent Donald Trump na te spotkania się nie pofatygował - dotrzymał słowa i ostro zaatakował chińską geostrategiczną koncepcję dwóch Jedwabnych Szlaków (BRI) i kryjące się za nimi propozycje wielkich projektów i inwestycji infrastrukturalnych jako "co najmniej nieokreślone", a na dodatek "obłożone wieloma uwarunkowaniami i trudne do realizacji".
Czytaj także:
USA "zbliżają się" do Morza Południowochińskiego
W odpowiedzi na chińskie inicjatywy, w najnowszym raporcie Kongresu uznane za "groźne dla amerykańskiego bezpieczeństwa", Pence zaproponował strategię zawartą w formule Indo-Pacyfiku, w którą już zaangażowały się Japonia i Wietnam, a gotowość wyraziły Korea Płd. i Australia. Natomiast kuszone Indie najwyraźniej się wahają, bo nie chcą iść na bezpośrednie zderzenie z Chinami; dowodząc tym samym, że są w tej wielkiej rozgrywce największym państwem niezdecydowanym, ale jednak rozgrywającym pomiędzy wielkimi mocarstwami.
Narastające chińsko-amerykańskie kontrowersje, drugie już ostre w tonacji - po głośnym "zimnowojennym" referacie w Instytucie Hudson w początkach października br. - wystąpienie wiceprezydenta Pence'a oraz brak uzgodnionego wspólnego komunikatu na szczycie APEC dowodzą słuszności słów gospodarza pierwszej tury tych spotkań, premiera Singapuru Lee Hsien Loonga, który ostrzegł, że wszystkie państwa regionu Azji i Pacyfiku "stają teraz przed trudnym, a nawet groźnym wyborem: USA czy Chiny".