Podobne obserwacje ma rezydent od kilku miesięcy dyżurujący na covidowym oddziale zakaźnym w Łodzi.
– Specjaliści mówią, że obsługa respiratora jest prosta, ale ja mogę tylko stać i słuchać piszczącej maszyny. Kończy się tym, że dzwonię po anestezjologa pracującego w innym budynku. Zanim przebierze się w kombinezon i do nas dobiegnie, mija kilkanaście minut. Przez ten czas pacjentowi zdąży się pogorszyć, a kilka razy zdarzyło się, że zmarł, zanim doczekał się interwencji – mówi rezydent.
Dr Konstanty Szułdrzyński ze Szpitala Uniwersyteckiego w Krakowie już latem ostrzegał, że problemem jest nie liczba respiratorów, lecz wykwalifikowany personel do ich obsługi. – Podłączenie do urządzenia nie jest problemem, choć wymaga specjalisty. Trzeba pamiętać, że pacjent pod respiratorem wymaga profesjonalnej opieki, którą zapewni tylko przeszkolony zespół. A z tym w Polsce jest problem. Europejskie Towarzystwo Intensywnej Terapii zaoferowało placówkom przeszkolenie załogi. Zgłosił się tylko jeden polski szpital – ubolewa dr Szułdrzyński.
Choć rzecznik Ministerstwa Zdrowia Wojciech Andrusiewicz zapewnia, że respiratorów jest pod dostatkiem, a dyrektorzy placówek mogą zgłaszać zapotrzebowanie na nie do wojewodów, w wielu szpitalach zaczyna brakować wolnych urządzeń. – Intensywnie używana aparatura też się psuje, a dyrekcja nie zawsze zdąży zamówić nową – twierdzą lekarze.
– Działamy na granicy wydolności. W Małopolsce są pojedyncze wolne miejsca, ale sytuacja jest dynamiczna – ostrzega dr Piotr Watoła z OZZL.
Decyzję, kogo podłączyć do respiratora, a kogo pozostawić na oddziale, trzykrotnie musiał podejmować prof. Krzysztof Simon, ordynator oddziału zakaźnego w szpitalu przy Koszarowej we Wrocławiu, który mówił o tym w wywiadzie dla Radia Eska.