Rząd stanie wkrótce przed wyborem, czy wprowadzać restrykcje dla niezaszczepionych „zachęcające” ich do przyjęcia preparatu lub nawet – jeżeli to nie przyniesie efektu – wprowadzać obowiązkowe szczepienia. Sprawa wydaje się oczywista. Skoro państwo, słuchając opinii świata nauki, przyjęło, że szczepionki są dobre i zmniejszają zagrożenie, trzeba zrobić wszystko, aby zaszczepić jak najwięcej obywateli. Z użyciem marchewki, ale też kija na tych, którzy podporządkować się nie chcą.
Marchewka już była: loterie, zachęty, pozytywna stymulacja i tworzenie jedności, solidaryzmu społecznego w walce z zarazą. Dała jednak połowiczny efekt. Po zaszczepieniu przekonanych entuzjazm zaczął szybko znikać, a wraz z nim przekonanie o sukcesie rządowego programu. Dziś fakty są brutalne: większa część naszego społeczeństwa, bo niemal 20 mln osób, nie jest zaszczepiona w pełni lub wcale. Pociesza, że większość tej grupy przyjęła jedną dawkę. A to oznacza, że u podstaw ich decyzji o zatrzymaniu się w pół drogi nie leży jakieś głębokie przekonanie antyszczepionkowe, ale czynniki pośrednie. Na przykład brak poczucia zagrożenia czy strach przed odczynami poszczepiennymi. Powodów może być bardzo wiele.
Czytaj także: