Kijów, Mińsk, Nur-Sułtan i Taszkent. To stolice państw, które w ciągu zaledwie pięciu dni odwiedził sekretarz stanu USA Mike Pompeo. W każdej z nich został ciepło przyjęty, wszędzie padły głośne oświadczenia, których nie nadążał komentować Kreml. W poniedziałek szef amerykańskiej dyplomacji zakończył swoją podróż w Uzbekistanie. Na spotkanie z nim udali się tam również szefowie dyplomacji Kirgizji, Kazachstanu, Turkmenistanu i Tadżykistanu. Rozmawiano o bezpieczeństwie w regionie i sytuacji w Afganistanie. Nikt nie zaprosił tam Rosji.
Ropa dla Łukaszenki
– Po Ukrainie Stany Zjednoczone próbują oderwać od Rosji byłe republiki radzieckie, które znajdują się w strefie jej interesów strategicznych – podsumował w poniedziałek wpływowy rosyjski dziennik „Kommiersant".
W piątek w Kijowie sekretarz stanu USA Mike Pompeo zapewniał, że Stany Zjednoczone „nigdy nie uznają Krymu za terytorium Rosji" i deklarował, że Waszyngton nadal będzie dostarczał nad Dniepr wsparcie wojskowe. Następnie udał się w sobotę do Mińska, by „pomóc Białorusi być suwerennym państwem" i spotkać się z rządzącym od ćwierćwiecza prezydentem Aleksandrem Łukaszenką. Tam, w warunkach trwającej od miesięcy rosyjsko-białoruskiej wojny energetycznej, Pompeo zadeklarował, że amerykańscy producenci surowców są gotowi dostarczyć na Białoruś „100 proc. niezbędnej ropy w konkurencyjnych cenach".
– Nasilająca się presja ze strony Moskwy zmusiła białoruski reżim do stawiania na wielowektorową politykę zagraniczną. Stawka jest bardzo wysoka, gdyż chodzi o przetrwanie władzy Łukaszenki – mówi „Rzeczpospolitej" Aliaksandr Klaskouski, czołowy białoruski politolog.
Gdy rzecznik Kremla Dmitrij Pieskow komentował w poniedziałek sobotnią wizytę Pompeo w Mińsku (powiedział m.in., że nie zakłada „bardzo mocnego zbliżenia białorusko-amerykańskiego"), Amerykanin był już po wizycie w Kazachstanie i przebywał w Uzbekistanie.