Od upadku komunizmu kolejne polskie rządy starannie unikały angażowania się w amerykańską politykę wewnętrzną. Nie było to trudne, bo tak demokraci, jak i republikanie forsowali to, co dla naszego kraju najważniejsze: obronę krajów NATO, a więc od ćwierć wieku również Polski.
To jednak już przeszłość. W przeddzień trzeciej rocznicy próby zamachu stanu przez Donalda Trumpa Joe Biden wybrał Valley Forge, miejsce w Pensylwanii, gdzie Jerzy Waszyngton i jego wojska doświadczyły jednego z najtrudniejszych epizodów wojny o niepodległość Ameryki, aby wygłosić przemówienie rozpoczynające kampanię wyborczą demokratów. – Trump stanie się dyktatorem od pierwszego dnia urzędowania w Białym Domu – ostrzegł.
Czytaj więcej
Rosja jest w natarciu w Ukrainie, Donald Trump ma coraz większe szanse na zdobycie Białego Domu, a populizm jest w Europie na fali. Tylko załamanie chińskiego autorytarnego modelu rozwoju daje u progu 2024 r. powody do wiary w pomyślną przyszłość demokracji.
I faktycznie, faworyt republikańskiej nominacji do dziś uważa, że Biden jest uzurpatorem. Sygnalizuje też, że mógłby wyprowadzić Stany Zjednoczone z NATO. I zapowiada, że ponad głowami Ukraińców porozumie się z Putinem.
Zwycięstwo Trumpa byłoby więc katastrofą dla Polski, która nie ma jak zastąpić amerykańskich gwarancji bezpieczeństwa innymi sojuszami. Mobilizacja Polonii przez rząd w Warszawie, aby do tego nie doszło, wydaje się w tej sytuacji koniecznością. Byłby to rewanż wobec ekipy Bidena, która wymuszając rezygnację przez PiS z tzw. lex Tusk czy broniąc prawa do nadawania TVN, wydatnie przyczyniła się do uratowania polskiej demokracji.