W wyborach parlamentarnych 15 października w Polsce mniejszość niemiecka poniosła dotkliwą porażkę. Po raz pierwszy od 1991 r. nie będzie miała ani w Sejmie, ani w Senacie swojego przedstawiciela. Jest pan doświadczonym parlamentarzystą, zasiadał Pan w ławach poselskich od 2005 r., a w tych wyborach był Pan jedynką na liście mniejszości niemieckiej w Opolu. Co było przyczyną niespodziewanej klęski? Czy był to jednorazowy „wypadek przy pracy", czy raczej przejaw głębszego kryzysu w szeregach mniejszości?
Z jednej strony chciałbym uznać ten niekorzystny wynik za wypadek przy pracy i przejść nad nim do porządku dziennego. Nie jesteśmy przecież w historii parlamentu w wolnej Polsce jedynym komitetem wyborczym, który na jedną kadencję wypadł z Sejmu, aby po czterech latach do niego powrócić. Z drugiej strony musimy jednak przeprowadzić głęboką analizę, jak to się mówi w chrześcijaństwie dokonać dobrej spowiedzi, żeby wyciągnąć konkretne wnioski i przezwyciężyć ten kryzys.
Czytaj więcej
Szef Platformy z rekordem wyborczym – głosowało na niego blisko 540 tys. osób, start prezesa PiS z Kielc skończył się porażką i utratą dwóch mandatów.
Podczas spisu z 2011 r. przynależność do mniejszości niemieckiej zadeklarowało w województwie opolskim blisko 60 tys. osób, w całym kraju ponad 144 tys. Tymczasem lista mniejszości niemieckiej zdobyła w tych wyborach niespełna 26 tys. głosów. To znaczy, że duża część obywateli polskich niemieckiego pochodzenia zagłosowała na inne partie, albo pozostała w dniu wyborów domu.
Nasze listy uprawnionych do głosowania nie są doskonałe. Wyjazdy do Niemiec spowodowały, że na listach widnieją też „martwe dusze", których od dawna nie ma w kraju. Ale ważniejszym powodem, który miał negatywny wpływ na nasz wynik, było błędne, ale bardzo rozpowszechnione przekonanie, że mniejszość niemiecka ma zagwarantowane miejsce w parlamencie.