Przed tygodniem opublikowałem w „Rzeczpospolitej” artykuł, którego główną tezą było stwierdzenie, iż władze PiS wiedzą, że przyszłoroczne wybory będą przegrane i robią wszystko, by zmniejszyć skalę tej porażki. Tylko przyjęcie tej perspektywy czyni działania partii rządzącej w miarę racjonalnymi. Celem zatem Jarosława Kaczyńskiego nie jest trwanie u władzy, ale przejście do opozycji w formule partii-arki i to jak najliczniejszej. Dziś warto dodać do tej tezy jeszcze pewien suplement – prezesowi PiS chodzi także o to, by w przyszłym Sejmie tylko jego partia stanowiła opozycję, czyli żeby nie znalazła się w nim Konfederacja lub jakiś polityczny byt będący połączeniem partii Grzegorza Brauna, Janusza Korwin-Mikkego i Krzysztofa Bosaka z Solidarną Polską.
Czytaj więcej
Jednostkowy przypadek to nie dowód na prawdziwość tezy ogólnej.
Dlaczego tak bardzo Kaczyńskiemu na tym zależy? Pewnie większość komentatorów odpowie, iż powodem jest jego stałe modus operandi, a mianowicie to, by po prawej stronie od jego partii była tylko ściana. To stały element analiz dotyczących prezesa PiS, ale trzeba zauważyć, że jeśli byłoby to prawdą, to nigdy ów cel nie został zrealizowany. W czasach pierwszych rządów PiS na prawej flance Kaczyński miał Ligę Polskich Rodzin, a obecnie właśnie Konfederację (o latach 90. nawet nie warto wspominać, bo wówczas prawie wszystkie partie prawicowe w Polsce znajdowały się między Porozumieniem Centrum a ową symboliczną ścianą). Chodzić zatem musi o coś więcej lub po prostu o coś innego. I tak jest w rzeczywistości.
Obawa przed Trybunałem Stanu
Kaczyński chce być w przyszłym Sejmie jedyną opozycją z trzech powodów. Po pierwsze (i najważniejsze) dlatego, że obawia się, iż inne opozycyjne wobec nowej władzy byty mogłyby pomóc przyszłej władzy stawiać jego oraz jego ludzi przed Trybunałem Stanu. Bo niby dlaczego politycy Konfederacji nie mieliby po 2023 roku głosować za pozbawieniem praw publicznych Andrzeja Dudę, premierów Morawieckiego i Szydło, prezesa NBP czy nawet samego Kaczyńskiego? Przecież byłoby to w ich interesie! Więc jest wielce prawdopodobne, że łacno przyłączaliby się do tego typu wniosków. Wszak w ich interesie byłoby zdziesiątkowanie dzisiejszych rządzących. Po dwóch, trzech latach procesów przed TS mogłoby się okazać, że duża część polityków obecnej władzy pozbawiona byłaby nie tylko praw startu w wyborach, ale także byłaby skazana na kary więzienia – nawet jeśli w zawieszeniu.
A przypomnijmy, z kogo składa się TS i kto podlega jego wyrokom. Otóż, co może dużą część czytelników zaskoczyć, Trybunał wybierany jest na początku każdej kadencji… spoza posłów i senatorów! Co prawda muszą oni posiadać kwalifikacje do zajmowania stanowiska sędziego, ale przecież takich osób jest mnóstwo wśród polityków obecnej opozycji. Do postawienia prezydenta przed TS potrzeba 374 głosów członków Zgromadzenia Narodowego (czyli wszystkich posłów i senatorów), natomiast do zaprowadzenia przed oblicze sędziów Trybunału premiera oraz ministrów wystarczy 276 głosów posłów, zaś prezesa NBP i posłów tylko bezwzględna większość w Sejmie. I dokładnie tego obawia się Kaczyński – że jeśli w przyszłym parlamencie znajdą się w opozycji politycy inni niż z PiS, to chętnie zagłosują za postawieniem jego oraz jego partyjnych koleżków przed TS i tym samym pozbędą się konkurencji.