Rzeczywiście, można było odrzucać werdykty Trybunału, ale nie mieliśmy wystarczającej większości, żeby to zrobić. Nie poparłyby nas ani SLD, ani Porozumienie Centrum. Liczyliśmy, że Trybunał Konstytucyjny weźmie pod uwagę sytuację budżetu i fakt, że znaleźliśmy się w stanie wyższej konieczności, bo naprawdę nie mieliśmy innego ruchu. Ale przegraliśmy tę sprawę.
Dlaczego Solidarność zdecydowała się zwinąć ów słynny ochronny parasol rozwinięty nad rządem Hanny Suchockiej? Bo upadł on właśnie z tego powodu.
Solidarność chciała takiego przemeblowania rządu, dzięki któremu oni by rządzili, a to było niemożliwe. Nasz rząd był posklejany z różnych środowisk. Już sam fakt, że byliśmy w nim my, czyli Unia Demokratyczna i Zjednoczenie Chrześcijańsko-Narodowe, generował napięcia. Udawało nam się nad tym jakoś panować, między innymi dlatego, że w sytuacjach konfliktowych mogłem wykorzystać moją dobrą chemię z Henrykiem Goryszewskim.
Wicepremierem ds. gospodarczych, a jednocześnie jednym z liderów ZChN.
Wcześniej pracowaliśmy razem w komisji ds. finansów publicznych, on był przewodniczącym, ja jego zastępcą, i przy tej okazji poznaliśmy się dobrze. On wiedział, że ja wywiązuję się z zobowiązań, ja wiedziałem, że gdy go do czegoś przekonam, on się później nie wycofa. Gdy wybuchały konflikty, to Hania Suchocka, Tadeusz Syryjczyk czy Janek Rokita prosili mnie, żebym z nim rozmawiał.
Czyli łagodził pan konflikty na linii UD–ZChN?
Zwykle nie wiedziałem, o co w tych konfliktach chodzi, bo byłem zakopany w robocie w Ministerstwie Finansów. Oni mi tłumaczyli, o co poszło, potem rozmawiałem z Henrykiem i jakoś się to dawało ułożyć.
Czy uważa pan, że rząd Suchockiej dobrze zrobił, podpisując konkordat, mimo że było to już w okresie dymisji?
Było nas trzech, którzy na posiedzeniu rządu głosowali przeciwko – Jacek Kuroń, ja i jeszcze trzeci nieżyjący już kolega. Uważaliśmy, że to, co dla Kościoła zrobił rząd Tadeusz Mazowieckiego, było wystarczające – mieliśmy krzyże w urzędach, religię w szkołach, komisję majątkową. Wydawało mi się, że to powinno wystarczyć.
Ministrowie rządu Jana Olszewskiego twierdzą do dzisiaj, że już za ich czasów zaczęła się poprawiać sytuacja gospodarcza. Jak pan sądzi?
Moim zdaniem tak wiele znowu od rządów nie zależy. Owszem, mogą tworzyć warunki dla rozwoju przedsiębiorczości, ale nie wydaje mi się, aby te działania kolejnych gabinetów wiele się od siebie różniły. Zatem nie sądzę, by rząd Olszewskiego miał jakieś szczególne zasługi w rozruszaniu gospodarki. Przede wszystkim to była zasługa rządów Mazowieckiego i Jana Krzysztofa Bieleckiego, dziś niedocenianego. No i PKB zaczęło rosnąć już za rządu Suchockiej.
W ogóle denerwuje mnie to, że rządy przypisują sobie jakieś nadzwyczajne zasługi i każdy próbuje pisać historię na nowo. Ostatnio słyszę nowy taki chór. Otóż się okazuje, że wszystko zawdzięczamy SLD: członkostwo w NATO i w Unii Europejskiej, i konstytucję też! Już nie ma preambuły Mazowieckiego ani innych zapisów Geremka i innych z „naszej" strony Zgromadzenia Narodowego. Nie ma Wałęsy, który przełamał opór prezydenta George'a H.W. Busha, który nie chciał Polski w NATO. Nie ma wysiłków Jana Krzysztofa Bieleckiego, który tak skutecznie rozpoczął wielką batalię o nasze członkostwo w Unii Europejskiej. Gdy pierwszy raz usłyszałem o tym, jak to SLD zawdzięczamy naszą konstytucję, to pomyślałem: „Chyba tę z 1952 roku, bo nie tę z 1997 roku". No, trochę skromności towarzysze, trochę skromności!
Preambuła i wartości chrześcijańskie to był wkład Unii Demokratycznej w konstytucję.
To były postulaty Tadeusza Mazowieckiego, z którymi o tyle się zgadzaliśmy, że przecież konstytucję pisze się dla wszystkich obywateli – wierzących i niewierzących – tak jak to jest pięknie zapisane w preambule. Dla mnie to było do przyjęcia, a jednocześnie i dla ludzi bardziej związanych z Kościołem, jak np. dla Olka Halla czy Jacka Ambroziaka.
Ale części obywateli to się nie podobało.
Kiedyś na posiedzeniu rządu spierałem się z Jackiem Kuroniem. On coś proponował, a ja mówiłem, że wtedy jedni lub drudzy będą nieszczęśliwi. Na co Jacek powiedział: „Jeżeli chcesz, żeby wszyscy byli szczęśliwi, nie zajmuj się polityką, tylko idź grać w orkiestrze".
A jak się panu współpracowało z Leszkiem Balcerowiczem, gdy został pana liderem partyjnym, czyli przewodniczącym Unii Wolności?
Z liderem partyjnym łatwiej jest współpracować niż z wicepremierem, bo można z nim mieć bardziej luźne stosunki (śmiech). Nie chciałbym, żeby z naszej rozmowy pozostało wrażenie, iż Leszek Balcerowicz i ja reprezentowaliśmy antypody poglądów ekonomicznych. Tak nie było. Do dzisiaj, gdy się spotykamy, rozmawiamy ze sobą serdecznie i z troską o to, co się w Polsce dzieje. W wielu punktach mamy poglądy zbieżne, a o poglądach rozbieżnych nie rozmawiamy (śmiech).
Leszek jest jedną z naszych pomnikowych postaci. W 1989 roku nikt nie chciał być ministrem finansów. Trzeba było mieć olbrzymią odwagę, żeby się tego podjąć. Leszek też nie zdecydował się za pierwszym podejściem. Nikt jednak nie może mu zarzucić, że robił coś z premedytacją na szkodę Polski albo z myślą o sobie. To człowiek wielkiej uczciwości i ogromnej determinacji, na którego od lat wylewa się nieprawdopodobny hejt, głównie dlatego, że stał się symbolem transformacji polskiej gospodarki.
—rozmawiała Eliza Olczyk (tygodnik „Wprost")
Jerzy Osiatyński profesor nauk ekonomicznych, poseł na Sejm wybrany z list Unii Demokratycznej i Unii Wolności; minister-kierownik Centralnego Urzędu Planowania (1989–1991) i minister finansów (1992–1993), członek Rady Polityki Pieniężnej (2013–2019)