Niedziela, 19 kwietnia, wiejski kościół gdzieś na Mazowszu. W południe wokół świątyni nie widać żywego ducha, choć wyżłobiony nad wejściem napis emfatycznie ogłasza: TU PRZYCHODZISZ, ABY KOCHAĆ BOGA. Pod spodem, na drzwiach, ktoś przybił kartkę: ZAKAZ WSTĘPU. Niżej, małymi literkami, informacja o zarządzeniu biskupa, który idąc za okólnikiem władz, ogranicza do 50 liczbę wiernych na nabożeństwach. Podpisu brak. Podobne ogłoszenia wywieszano w całej Polsce wieczorem z soboty na niedzielę 15 marca. Ale to się działo przed miesiącem, kolejno wprowadzone rygory dopuszczają zaledwie pięciu wiernych w kościele. I na to znalazła się rada: na obwieszczeniu ktoś zdrapał paznokciem zero. Pozostała aktualna piątka. Bez niepotrzebnych komplikacji – przecież każdy i tak wie, o co chodzi.
Powyższy obrazek bynajmniej nie jest wyjątkiem. W taki sposób w dużej części polskich parafii procedowano zarządzenie, które nie ma odpowiednika w historii Kościoła.
Dla porównania obrazek drugi, tym razem z dalszej przeszłości. „Gdy ksiądz z ambony ogłosił, że obecne nabożeństwo jest ostatnim przed długim okresem tygodni, miesięcy, może lat – wybuchło powszechne, rozdzierające łkanie. Sędziwy kanonik Białobrzeski otoczony duchowieństwem wyniósł w uroczystej procesji Najświętszy Sakrament, przenosząc Go do klasztornej kaplicy Panien Sakramentek. Idąc, błogosławił klęczący, rozszlochany tłum". Zofia Kossak, opisując w „Dziedzictwie" scenę zamknięcia warszawskich kościołów, wiernie oddała jej dramatyzm. Gdy 15 października 1861 r., dzień po wprowadzeniu stanu wojennego w Królestwie Polskim, wojsko rosyjskie wdarło się do warszawskiej katedry, bijąc i aresztując zgromadzonych tam na modlitwie uczestników patriotycznej manifestacji, kapituła zadecydowała (arcybiskup Fijałkowski umarł kilka dni wcześniej, nowego jeszcze nie wybrano), że ten niesłychany akt profanacji spotkać się musi z podobnie dobitną i bezprecedensową odpowiedzią. W akcie solidarności swoje świątynie zamknęli też pastor Kościoła ewangelickiego oraz rabini warszawskich synagog. Zamknięcie kościołów było szokiem także dla władz, które robiły wiele, by zachować pozory normalności. Namiestnik Lambert bezskutecznie błagał kapitułę, aby ta cofnęła decyzję, a gubernator Gerstenzweig, z którego rozkazu wojsko wkroczyło do katedry, pod presją potępiającego ten czyn otoczenia popełnił samobójstwo. Dopiero w lutym następnego roku kościoły stolicy wyświęcił i na nowo otworzył świeżo wybrany metropolita Zygmunt Szczęsny Feliński.
Rzadko kiedy dwie podobne sytuacje tak bardzo różniłyby się okolicznościami, w których się wydarzyły. A przecież w polskiej historii ostatnich stuleci to jedyne dające się porównać przykłady. Nawet w czasach hitlerowskiej i sowieckiej okupacji nie zamykano kościołów mocą jednocześnie wprowadzonej decyzji administracyjnej. Sienkiewiczowska fraza „a msza po staremu się odprawia" (zakończenie „Rodziny Połanieckich") krzepiła pokolenia w najgorszych czasach niewoli: oto mogą nas zsyłać i zabijać, ale my nie zginiemy, póki codziennie odbywa się to, co wydaje się tak naturalne jak wschody słońca.
Teraz nagle okazało się, że zdające się oczywistym zjawisko wcale takim nie jest. Z dnia na dzień przygniatająca większość świeckich katolików – a właściwie wszyscy, bo zezwolenie na jednoczesne przebywanie w świątyni pięciu wiernych w praktyce stało się powszechnym zakazem – pozbawiona została możliwości uczestniczenia w sakramentach. A dokonało się to w ciszy i w sumie bezboleśnie.