Amerykanin w Moskwie. Keith Gessen „Straszny kraj

Koleś wzruszył ramionami, wyciągnął gazetę – „Kommiersant", jeden z bardziej poczytnych dzienników – i już nie odezwał się do mnie przez resztę drogi. Szkoda tracić czas na rozmowę z człowiekiem, który nie wie, jak pozbyć się umowy na iPhone'a.

Publikacja: 26.02.2021 18:00

Amerykanin w Moskwie. Keith Gessen „Straszny kraj

Foto: materiały prasowe

Latem dwa tysiące ósmego roku przeniosłem się do Moskwy, żeby zająć się moją babcią. Dobiegała dziewięćdziesiątki i nie widziałem jej niemal od dekady. Poza mną i moim bratem Dimą nie miała innej rodziny. Jej jedyna córka, nasza mama, zmarła wiele lat temu i babcia Sewa mieszkała sama w starym mieszkaniu w Moskwie. Gdy zadzwoniłem i poinformowałem ją, że przyjeżdżam, wydawała się bardzo zadowolona, ale też trochę zdziwiona.

Rodzice, brat i ja wyjechaliśmy ze Związku Radzieckiego w tysiąc dziewięćset osiemdziesiątym pierwszym roku. Ja miałem sześć lat, Dima szesnaście – okazało się, że to ogromna różnica. Ja szybko poczułem się Amerykaninem, ale Dima pozostał Rosjaninem. Po upadku Związku Radzieckiego wrócił do Moskwy, żeby zarobić pieniądze. Od tamtego czasu zyskał i stracił fortunę; nie wiedziałem, jak sprawy wyglądały obecnie. Pewnego dnia poprosił mnie na Google Chat, żebym przyjechał do Moskwy i pomieszkał z babcią Sewą, bo on musi wyjechać na jakiś czas do Londynu.

– Dlaczego musisz jechać do Londynu?

– Wytłumaczę ci to, kiedy się spotkamy.

– Mam rzucić wszystko, przejechać pół świata, a ty nie możesz mi wyjaśnić dlaczego?

Za sprawą starszego brata zawsze robiłem się drażliwy. Nie cierpiałem tego, ale nic nie mogłem na to poradzić.

– Skoro nie chcesz przyjechać, po prostu powiedz – odparł Dima. – Nie zamierzam dyskutować na ten temat przez Google Chat.

– Wiesz, że zapis czatu można usunąć. Nikt tego nigdy nie zobaczy.

– Nie bądź idiotą.

W ten sposób Dima dał mi do zrozumienia, że ma do czynienia z „bardzo ważnymi ludźmi", których nic nie powstrzyma od znalezienia zapisu naszego czatu. Może tak było naprawdę, a może nie. Dimie granica między prawdą a kłamstwem często się zacierała. Jeśli chodziło o mnie, tak naprawdę to nie byłem idiotą. Ale nie byłem też zupełnym przeciwieństwem idioty. Spędziłem cztery długie lata w college'u i następne osiem równie długich na podyplomówce, studiując historię i literaturę rosyjską, pijąc piwo i wygrywając Puchar Studentów Podyplomowych w hokeja (pięć razy!).

Ostatnie trzy lata poszukiwań na rynku pracy nie przyniosły rezultatów. Gdy Dima do mnie napisał, wykorzystałem już wszelkie podyplomowe stypendia i właśnie zgłosiłem się, żeby uczyć przez internet w ramach nowego uniwersyteckiego projektu zwanego PMOKO, „płatny masowy otwarty kurs online", chociaż słowo „płatny" odnosiło się głównie do studentów, którzy naprawdę musieli płacić, a mniej do instruktorów, którym płacono bardzo mało. Na pewno nie płacono im dość, żeby mogli żyć, nawet bardzo oszczędnie, w Nowym Jorku. Słowem, w kwestii tego, czy jestem idiotą, czy nie, istniały mocne argumenty po obu stronach.

Fakt, że Dima napisał, był więc z jednej strony opatrznościowy. Z drugiej strony Dima miał tendencję do wikłania ludzi w sytuacje, które nie wychodziły im na dobre. Kiedyś namówił swojego, teraz już byłego, najlepszego przyjaciela Toma, żeby przeprowadził się do Moskwy i otworzył piekarnię. Niestety, okazało się, że Tom otworzył piekarnię zbyt blisko innej piekarni. Miał szczęście, że udało mu się wyjechać z Moskwy tylko z przestawionym ramieniem. Na wszelki wypadek postanowiłem zachować ostrożność.

– Mogę zatrzymać się w twoim mieszkaniu? – zapytałem.

W tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątym dziewiątym roku, po krachu rosyjskiej gospodarki, Dima kupił mieszkanie po drugiej stronie korytarza od mieszkania babci, żeby jej pomagać.

– Wynająłem je – powiedział Dima. – Ale możesz spać w naszej starej sypialni w mieszkaniu babci. Jest tam całkiem czysto.

– Mam trzydzieści trzy lata – powiedziałem, mając na myśli, że jestem za stary na to, żeby mieszkać z babcią.

– Jeśli chcesz coś wynająć, bardzo proszę. Ale koniecznie blisko mieszkania babci.

Babcia mieszkała w samym centrum Moskwy. Ceny wynajmu były tam niemal takie jak na Manhattanie. Z moją pensją z kursów PMOKO było mnie stać co najwyżej na to, żeby wynająć tam fotel.

– Zostawisz mi swoje auto?

– Sprzedałem je.

– Człowieku, na jak długo wyjeżdżasz?

– Nie mam pojęcia – odparł Dima. – Poza tym już wyjechałem.

– Aha – odparłem.

Więc już był w Londynie. Najwyraźniej opuścił Moskwę w pośpiechu. Zrobiłbym wszystko, żeby uciec z Nowego Jorku. Ostatni z moich kolegów z instytutu słowiańskiego właśnie dostał pracę w Kalifornii, a Sarah, dziewczyna, z którą spotykałem się przez ostatnie sześć miesięcy, niedawno zerwała ze mną w kawiarni Starbucks.

– Nie widzę tu przyszłości – powiedziała i chyba miała na myśli nie tylko nasz związek, ale całe moje życie.

Miała rację. Nawet to, co sprawiało mi największą przyjemność, czyli czytanie, uczenie i pisanie o rosyjskiej literaturze i historii, przestało być zabawne. Widziałem przed sobą przyszłość pełną wypracowań pisanych bez entuzjazmu przez mało interesujących studentów, które będę bez entuzjazmu oceniał, i tak bez końca.

A Moskwa była dla mnie zawsze specjalnym miejscem. W tym mieście wychowali się moi rodzice, tam się poznali i tam się urodziłem. Wielkie, brzydkie i niebezpieczne, stanowiło jednocześnie kolebkę rosyjskiej cywilizacji. Nawet po tym, jak Piotr Wielki porzucił ją dla Petersburga w tysiąc siedemset trzynastym roku, nawet po tym, jak Napoleon złupił ją w tysiąc osiemset dwunastym roku, Moskwa na zawsze pozostała, jak ujął to Aleksander Hercen, stolicą rosyjskiego ludu. „Przez ból utraty Moskwy zrozumieli swój związek z miastem". Tak. Poza tym nie byłem tam od lat. Jako student spędziłem w Moskwie jedno lato, ale zmęczyła mnie bieda i poczucie beznadziejności, agresywni pijacy w metrze, opryszki w dresach i skórzanych kurtkach obcinający wszystkich wzrokiem, wyjadający z pobliskiego śmietnika każdej nocy latem dwutysięcznego roku facet, który co jakiś czas wykrzykiwał: „Skurwysyny! Krwiopijcy!", by zaraz wrócić do swojej uczty. Od tamtego czasu nie byłem w Moskwie ani razu.

Mimo to wciąż trzymałem ręce przy sobie, z dala od klawiatury. Potrzebowałem od Dimy małego ustępstwa, nawet jeśli tylko dla poratowania własnej dumy.

„Można tam pograć w hokeja?" – zapytałem.

W im gorszym stanie była moja kariera, tym częściej grałem w hokeja. Nawet latem chodziłem na lodowisko trzy razy w tygodniu.

„Żartujesz? – odparł Dima. – Moskwa to prawdziwa mekka hokeistów. Wciąż budują nowe lodowiska. Zaraz ci załatwię miejsce do grania".

Namyślałem się przez chwilę.

„Aha, i będziesz mógł złapać sygnał wi-fi z mojego mieszkania naprzeciwko – dodał. – Darmowy internet".

„OK" – napisałem.

„OK?".

„Tak. Czemu nie".

Na koniec kolejki

Kilka dni później poszedłem do rosyjskiego konsulatu przy Upper East Side. Stałem godzinę w kolejce i dostałem wizę na rok. Potem załatwiłem wszystko w Nowym Jorku: podnająłem mieszkanie rockowemu bębniarzowi z Minnesoty, oddałem książki do biblioteki i zabrałem mój sprzęt do hokeja ze schowka przy lodowisku. Było z tym wszystkim dużo biegania i wydatków, ale przez cały czas myślałem o nowym życiu, które zaraz zacznę, i o zupełnie nowej osobie, którą się stanę. Już się widziałem, jak noszę babci zakupy, zabieram ją na wycieczki po mieście i do kina (babcia zawsze uwielbiała kino), jak spaceruję z nią pod rękę i słucham jej opowieści o tym, jak się żyło w socjalizmie. Było tak wiele rzeczy, których nie wiedziałem o jej życiu, o które nigdy nie zapytałem. Nie byłem dość ciekawy i świadomy, bardziej wierzyłem w książki niż w ludzi. Widziałem już, jak rano biorę udział w manifestacji przeciwko Putinowi, po południu gram w hokeja, a wieczorem dotrzymuję towarzystwa babci. Może nawet uda mi się wykorzystać jakąś historię z jej życia jako bazę eseju. Widziałem już, jak siedzę niczym mnich w pokoju z opowieściami babci, które nagle nadają zupełnie nowy wymiar mojej pracy. Mógłbym zapisać jej wspomnienia kursywą i wplatać moje komentarze jak Hemingway w swoich opowiadaniach „W naszych czasach".

Ostatniego wieczoru w Nowym Jorku współlokatorzy wyprawili mi małe przyjęcie.

– Za Moskwę! – zakrzyknęli, wznosząc puszki z piwem.

– Za Moskwę! – powtórzyłem.

– I nie daj się zabić – dorzucił jeden.

– Nie dam – obiecałem.

Byłem podekscytowany. I pijany. Nagle wydało mi się, że to romantyczne – przeprowadzać się do coraz bardziej agresywnej i dyktatorskiej Rosji, której siły zbrojne właśnie pokonały malutką Gruzję w upokarzającej klęsce. O trzeciej nad ranem wysłałem esemesa do Sarah. „Jutro wyjeżdżam", napisałem, jakbym wyjeżdżał w strasznie niebezpieczne miejsce. Sarah nie odpisała. Obudziłem się trzy godziny później, wciąż pijany, wrzuciłem resztę swoich rzeczy do wielkiej czerwonej walizki, złapałem kij do hokeja i wyruszyłem na lotnisko. Wsiadłem do samolotu i natychmiast zasnąłem.

Następne, co pamiętam, to kolejka do kontroli paszportów na międzynarodowym lotnisku Szeremietiewo 2. Nic się tu nie zmieniło. Od czasu moich pierwszych przylotów do Moskwy zawsze stało się i stało w tej piwnicy, zanim można było odebrać bagaże. Przypominało to czyściec, z którego droga raczej nie prowadziła do nieba.

Ale sami Rosjanie wyglądali inaczej, niż zapamiętałem. Byli dobrze ubrani, mieli porządne fryzury i rozmawiali przez nowe lśniące telefony komórkowe. Nawet strażnicy w jasnoniebieskich mundurach z krótkim rękawem wyglądali na zadowolonych. Mimo czekających tłumów wielu z nich stało na boku, śmiejąc się i rozmawiając. Ropa stała wtedy sto czternaście dolarów za baryłkę i właśnie sprali tyłek Gruzinom – czy to stanowiło powód ich radości?

Teoria modernizacji głosi, co następuje: dobrobyt i technologia są silniejsze niż kultura. Daj ludziom dobre samochody, kolorowe telewizory i możliwość podróży po Europie, a staną się mniej agresywni. Żadne dwa państwa, które mają McDonald'sa, nigdy nie zaczną ze sobą wojny. Ludzie, którzy mają telefony komórkowe, są bardziej uprzejmi niż ludzie bez komórek.

Ale ja nie byłem tego taki pewien. Gruzini mieli McDonald'sa, a Rosjanie i tak ich zbombardowali. Kiedy już zbliżałem się do budki kontrolnej, dobrze ubrany wysoki Europejczyk w okularach, Duńczyk lub Niemiec, zapytał po angielsku, czy mogę ustąpić mu miejsca, bo musi złapać następny lot. Pokiwałem głową, że tak – przecież i tak będziemy musieli czekać na bagaż – ale mężczyzna za mną, tego samego wzrostu co Duńczyk, ale postawniejszy i w sztywno skrojonym, na moje oko nietanim, garniturze, wtrącił się, też po angielsku, ale z rosyjskim akcentem.

– Wracaj pan na koniec kolejki.

– Ale spóźnię się na samolot – powiedział Duńczyk.

– Wracaj na koniec kolejki.

– Co za różnica? – odezwałem się po rosyjsku.

– Bardzo duża – odpowiedział facet.

– Bardzo pana proszę – zaczął znowu Duńczyk po angielsku.

– Wracaj na koniec kolejki. W tej chwili.

Rosjanin obrócił się i stanął twarzą w twarz z Duńczykiem. Ten ostatni z frustracji kopnął swoją torbę. Potem podniósł ją i wrócił na sam koniec.

– To była dobra decyzja – powiedział Rosjanin po rosyjsku, dając mi do zrozumienia, że jako człowiek z zasadami był gotów spuścić manto Duńczykowi za wpychanie się bez kolejki.

Nic nie odpowiedziałem. Kilka minut później stanąłem przed budką kontroli paszportów. Młody jasnowłosy strażnik w mundurze siedział tam bez uśmiechu, skąpany w świetle jak bóg. Nagle uświadomiłem sobie, że nie mam tutaj żadnych praw; że w tym kraju ludzie nie mieli praw. Podając mu paszport, zastanawiałem się, czy w końcu się doigram, wróciwszy do kraju, z którego rodzice uciekli wiele lat temu. Może wreszcie przymkną mnie za wszystkie nieżyczliwe myśli o Rosji, jakie przez lata przyszły mi do głowy.

Strażnik jednak wziął mój sponiewierany granatowy amerykański paszport – paszport osoby, która żyje w kraju, gdzie nie trzeba nosić ze sobą paszportu, gdzie można nie wiedzieć, gdzie jest twój paszport całymi miesiącami albo latami – z lekkim obrzydzeniem. Gdyby to on miał amerykański paszport, traktowałby go znacznie lepiej. Sprawdził, czy moje nazwisko figuruje w bazie nazwisk terrorystów, po czym wpuścił mnie przez bramkę na drugą stronę.

I to wszystko. Wróciłem do Rosji.

To zwykły telefon

Babcia Sewa mieszkała w samym centrum miasta, w mieszkaniu ofiarowanym jej w późnych latach czterdziestych dwudziestego wieku przez Józefa Stalina. Mój brat Dima często przywoływał ten fakt, podobnie zresztą jak babcia, gdy była w posępnym humorze. „Moje stalinowskie mieszkanie", mawiała, jakby chciała przypomnieć sobie i innym o moralnym kompromisie, na który przystała. Mimo to w rodzinie wszyscy rozumieli, że jeśli ktoś dawał ci mieszkanie, a ty mieszkałaś w prowizorycznym pokoju w mieszkaniu komunalnym z córką, dwoma braćmi i matką, należało brać mieszkanie niezależnie od tego, kto je dawał. I w końcu to nie Stalin osobiście wręczył jej klucze albo chciał coś w zamian. Babcia była wtedy młodą profesorką historii na Uniwersytecie Moskiewskim i pomagała przy konsultacjach do filmu o Iwanie Wielkim, piętnastowiecznym „jednoczycielu ruskich ziem", dziadku Iwana Groźnego. Film tak spodobał się Stalinowi, że kazał dać mieszkania wszystkim biorącym udział w projekcie. Więc czasami babcia nazywała swoje mieszkanie także mieszkaniem Iwana Wielkiego lub też, gdy mówiła zupełnie szczerze, „mieszkaniem Jolki", swojej córki, a mojej matki, dla której zrobiłaby wszystko na świecie.

Aby dojechać do tego właśnie mieszkania, wymieniłem dolary w kantorze obok karuzeli bagażowej – wtedy wychodziło około dwudziestu czterech rubli za dolara – i udałem się na nowiutki pociąg ekspresowy, żeby dojechać na Dworzec Sawiołowski. Mijaliśmy kilometry rozwalających się sowieckich bloków i stary pas przemysłowy z przełomu wieków położony tuż za centrum. W pociągu siedzący koło mnie olbrzymi mężczyzna – mniej więcej w moim wieku, w dżinsach i koszulce z krótkim rękawkiem – zaczął mnie zagadywać.

– Co to za model? – zapytał, wskazując na mój telefon.

Na lotnisku kupiłem kartę SIM i właśnie wkładałem ją do telefonu, żeby sprawdzić, czy działa.

Zaczyna się, pomyślałem. Miałem zwyczajną komórkę z klapką. Ale doszedłem do wniosku, że rozmowa stanowi preludium do kradzieży. Spiąłem się. Mój kij do hokeja leżał na półce bagażowej nad nami; trudno by było zamachnąć się nim w pociągu.

– To zwykły telefon – powiedziałem. – Samsung.

Przez całe życie mówiłem po rosyjsku i to rosyjskiego używaliśmy w rozmowach z ojcem i bratem, ale mówiłem z ledwo słyszalnym akcentem. Od czasu do czasu robiłem jakiś gramatyczny błąd albo akcentowałem złą sylabę. Poza tym dawno nie mówiłem po rosyjsku.

Facet od razu to wyczuł i zwrócił uwagę, że moja oliwkowa cera odróżnia mnie od większości Słowian w tym eleganckim pociągu.

– Skąd jesteś? – zapytał, zwracając się do mnie na „ty" zamiast grzecznościowego „wy" – co mogło znaczyć, że traktuje mnie jak kumpla, ponieważ jesteśmy w tym samym wieku i jedziemy tym samym pociągiem, albo też uzurpuje sobie prawo zwracania się do mnie, jak mu się żywnie podoba. Nie potrafiłem tego ustalić. Koleś postanowił odgadnąć miejsce mojego pochodzenia.

– Hiszpania? – zapytał. – Turcja?

Co powinienem odpowiedzieć? Jeśli powiem „Nowy Jork", będzie to sugerowało, że mam pieniądze, choć miałem na sobie stare dżinsy i tenisówki i żadnych pieniędzy. Nowojorczyk zawsze może zostać obrabowany – albo w pociągu, albo jak wysiądzie, w tłoku na peronie. Ale jeśli powiem „stąd", z Moskwy, będzie to z jednej strony prawda, a z drugiej oczywiste kłamstwo, co może tylko pogorszyć sytuację. Poza tym znajdowaliśmy się w pociągu, który jechał z lotniska.

– Z Nowego Jorku – powiedziałem.

Koleś z uznaniem pokiwał głową.

– Mają tam nowe iPhone'y?

– Pewnie. – Zastanawiałem się, dokąd zmierza.

– Ile kosztuje nowy iPhone?

Aha. Zachodnie towary zawsze są w Moskwie znacznie droższe i Rosjanie zawsze chcą wiedzieć, o ile droższe, żeby sobie ponarzekać. Wysiliłem pamięć. Sarah miała iPhone'a.

– Dwieście dolarów – powiedziałem.

Koleś wytrzeszczył oczy. Było tak, jak myślał! To jedna trzecia rosyjskiej ceny.

– Ale – pospieszyłem z wyjaśnieniem – musisz mieć umowę. Która kosztuje jakieś sto dolarów miesięcznie i jest ważna dwa lata. Więc wcale nie jest tak tanio.

– Umowę? – Koleś nigdy nie słyszał o czymś takim. Czy na pewno wiem, co mówię? W Rosji po prostu kupujesz kartę SIM i płacisz za minuty.

– W Ameryce musisz mieć umowę.

Koleś wyglądał teraz na obrażonego. Miał minę, jakby podejrzewał, że robię go w konia.

– Musi być jakiś sposób, żeby to obejść – powiedział.

– Nie sądzę.

– Na pewno jest sposób, żeby dostać telefon i pozbyć się umowy – odparł.

– Nie wiem – powiedziałem. – Operatorzy narzucają sztywne reguły.

Koleś wzruszył ramionami, wyciągnął gazetę – „Kommiersant", jeden z bardziej poczytnych dzienników – i już nie odezwał się do mnie przez resztę drogi. Szkoda tracić czas na rozmowę z człowiekiem, który nie wie, jak pozbyć się umowy na iPhone'a. Ale przynajmniej banda złodziei nie czekała na mnie na stacji i stamtąd bez przeszkód przejechałem kilka przystanków metrem na Kolorowy Bulwar. ©?

Keith Gessen jest amerykańskim powieściopisarzem rosyjskiego pochodzenia, dziennikarzem i tłumaczem literatury. Prowadzi magazyn literacki „n+1", wykłada dziennikarstwo na nowojorskim Uniwersytecie Columbia.

Fragment książki Keitha Gessena, „Straszny kraj", przeł. Agata Popęda, która ukazała się przed dziesięcioma dniami nakładem wydawnictwa Prószyński i S-ka, Warszawa 2021

Tytuł i śródtytuły pochodzą od redakcji

Plus Minus
Podcast „Posłuchaj Plus Minus”. Kto decyduje o naszych wyborach?
Plus Minus
„Przy stoliku w Czytelniku”: Gdzie się podziały tamte stoliki
Plus Minus
„The New Yorker. Biografia pisma, które zmieniło Amerykę”: Historia pewnego czasopisma
Plus Minus
„Bug z tobą”: Więcej niż zachwyt mieszczucha wsią
Plus Minus
„Trzy czwarte”: Tylko radość jest czysta