14 lutego – pamiętam tę datę, bo byłyby to urodziny mojego taty – wyleciałam z Ammanu do As-Sulajmanijja, stolicy irackiego Kurdystanu, najspokojniejszego miejsca w całym kraju. Tego dnia jednak lotnisko zostało ostrzelane i mały samolot ONZ wylądował niespodziewanie w Bagdadzie. Tam wszyscy pasażerowie się jakoś szybko rozeszli, a mnie wysocy żołnierze z napisem „Samoa" zaczęli tłumaczyć, że ani nie mogę wyjechać z lotniska bez wizy, ani nie mogę zostać na lotnisku, a też i żadne samoloty już do następnego dnia nie będą wylatywały. Zdesperowana pytałam ich nawet, czy nie mają jakiegoś aresztu, gdzie bym mogła przenocować, ale rozmowę usłyszała kobieta, która spytała mnie, czy ja jestem ja i okazało się, że była ona jednym z uczestników spotkań w Ammanie. Powiedziała, żebym się nie martwiła, że wszystko załatwi, i rzeczywiście po kilku godzinach przyszedł na lotnisko faks, na podstawie którego dostałam wizę wjazdową, a na zewnątrz czekał na mnie jakiś rozklekotany samochód. Zapadał już zmierzch, kierowca mówił tylko po arabsku, którego nie znam, i dojechaliśmy w zupełnych ciemnościach do jakiegoś rozwalonego domu. Tam czekało już kilka osób, wśród nich moja znajoma – Adila.
Powiedzieli mi, że jestem w tak zwanej zonie czerwonej (w odróżnieniu od zielonej, która była amerykańskim obozem warownym). Adila tłumaczyła rozmowę i był to Irak zupełnie inny niż w mediach. Nie było podziału na szyitów i sunnitów, tłumaczyli mi, że większość ludności to świeccy, a w każdym razie nie fanatyczni muzułmanie, że podziały religijne doprowadzą do wojny domowej i że Amerykanie niewiele rozumieją z tego, co się dzieje, i obstawiają jakichś „swoich ludzi", że na przykład zostali przekonani, że należy popierać noszenie hidżabów przez kobiety. Byli jednak optymistami, było widać, że są aktywni politycznie. Spytałam ich, czy reprezentują jakąś partię. Tak – odpowiedzieli – jesteśmy komunistami! Maoistami? Trockistami? – spytałam z resztką nadziei. Ależ skąd – jesteśmy leninistami. Nie spotkałam przedtem nikogo, kto by się tak określał, chyba nawet w Paryżu w latach 70. byli wszyscy poza lewakami odwołującymi się do Lenina. Okazało się jednak, że moi nowi znajomi nie interesowali się zbyt ideologią, wszyscy niedawno wyszli z więzienia i chcieli budować dobre, sprawiedliwe społeczeństwo, tak jak w Związku Sowieckim.
Na indoktrynowanie ich na antykomunizm nie miałam ani ochoty, ani czasu. Adila objaśniła mi, że nie mogę u nich zostać na noc, ale że dwoje towarzyszy odwiezie mnie do znanego im hoteliku i zostaną ze mną, by mnie pilnować. Na nic zdały się moje zapewnienia, że sobie świetnie poradzę. Hotelik był pusty, towarzysze, tak jak i portier, mieli jakąś broń, rano odwieźli mnie na lotnisko, gdzie doczekałam się samolotu. Absurdalny pomysł, że należało mnie bronić w pustym hotelu okazał się jednak całkiem sensowny, gdy obok mnie usiadł mężczyzna w za dużej białej koszuli i z klapkami na bosych nogach. Okazał się być tureckim biznesmenem, który prowadził rozminowanie portu w Basrze. Zawsze nocował na swoim statku, aż raz była straszna burza i został w hotelu. Tego dnia został porwany. Wypuszczono go po sześciu miesiącach za okup pół miliona dolarów.
Do Adili miałam numer telefonu, ale nigdy już do niej się nie dodzwoniłam.