I w odróżnieniu od Jaruckiej był informacją prawdziwą, mimo że kandydat na początku temu zaprzeczał.
Ale wykorzystanie tej informacji było manipulacją. Jacek Kurski wykorzystał tu fakt, że ludzie nie chcą wchodzić w szczegóły sprawy. Rzeczywiście dziadek Donalda Tuska służył w Wermachcie, bo został do niego przymusowo wcielony, jak wielu innych Kaszubów. Ale opinia publiczna nie chciała tego analizować. Ta bomba zaciążyła na drugiej turze wyborów prezydenckich i była jednym z czynników, które doprowadziły do przegranej Donalda Tuska. Tym bardziej że została zrzucona w ostatniej chwili, tak jak się powinno to robić z punktu widzenia skuteczności w kampanii i sztab Tuska nie miał już dość czasu na odrobienie strat.
Zatem warto zrzucać bomby w kampanii wyborczej.
Oczywiście, ale jeżeli zrobi się to nieumiejętnie albo natrafi na zręcznego sapera, to można uzyskać efekt przyłączania się opinii publicznej do poszkodowanego. W tym wypadku opinia publiczna zareagowała zgodnie z oczekiwaniami – uzyskała potwierdzenie, że Tusk jest Niemcem, i zaczęła się zastanawiać, czy ktoś taki powinien być prezydentem. Zatem był to klasyczny chwyt poniżej pasa, uruchomiony w odpowiednim momencie. Ale już sprawa Beaty Sawickiej odpalona dwa lata później w kampanii parlamentarnej przyniosła właśnie efekt współczucia dla zaatakowanej. Mimo że sprawa wydawała się jednoznaczna – posłanka PO okazała się podatna na korupcję – to społeczeństwo uznało ją za ofiarę.
Jak to możliwe, skoro cała Polska widziała nagranie, na którym Sawicka przyjmuje reklamówkę z pieniędzmi?
Byliśmy wtedy po dwóch latach burzliwych rządów PiS w koalicji z LPR i Samoobroną oraz specyficznej narracji Zbigniewa Ziobry, ówczesnego ministra sprawiedliwości, który przedstawiał rzeczywistość w czarno-białych barwach i nieustannie podgrzewał emocje. Z kolei Platforma Obywatelska umiejętnie tworzyła obraz PiS jako partii, która niewiele robi dla gospodarki i społeczeństwa, za to zajmuje się ściganiem ludzi. Dzięki temu PO przekonała opinię publiczną, że Sawicka była ofiarą miłości. Że agent CBA umiejętnie ją podszedł, ona się zakochała, a on namówił ją do przestępstwa. Zagrano na emocjach, dzięki którym sprawa łapówki zeszła na dalszy plan. W efekcie ludzie zaczęli się litować nad Sawicką.
To była bomba, która wybuchła PiS-owi w rękach?
Naturalnie. PiS ją skonstruowało po to, żeby wzmocnić przekaz, iż politycy PO biorą łapówki, ale to Platforma odpaliła tę bombę. Trzeba przyznać, że ze strony sztabowców Platformy to była koronkowa robota. Zupełnie natomiast nie poradzili sobie ze sprawami nagrań z Sowa & Przyjaciele.
To też była bomba kampanijna? Przecież taśmy zostały ujawnione na prawie rok przed wyborami prezydenckimi i kilkanaście miesięcy przed wyborami parlamentarnymi 2015 roku.
Rok przed wyborami politycy już zaczynają się do nich przygotowywać, zatem to była bomba, tylko z opóźnionym zapłonem. Prawdopodobnie była to gra służb na zmianę polityczną, która nie zatopiła Platformy, ale pozbawiła ją władzy. Czynnikiem sprzyjającym temu, że taśmy zadziałały tak, a nie inaczej, było zmęczenie wyborców drugą kadencją rządów PO.
Ostatnią bombą, która z kolei miała zatopić PiS, była tzw. afera Srebrnej albo dwóch wież odpalona przed eurowyborami. Dlaczego nie ziściła się teza „Gazety Wyborczej", że ta sprawa zmiecie partię rządzącą?
Jeszcze wcześniej była bomba imigracyjna – zrzucona znowu przez Jacka Kurskiego przed wyborami samorządowymi.
Chodzi panu o te spoty straszące napływem imigrantów?
Właśnie tak. Te spoty, które pokazywała Telewizja Polska, o szturmowaniu granic przez imigrantów w tym wypadku podziałały na niekorzyść PiS. Z punktu widzenia strategii kampanijnej nie polecam konstruowania bomb, bo nigdy nie wiadomo, czym to się skończy. Poza tym dzisiaj kampanie prowadzone są na poziomie mikro. Sztaby usiłują dotrzeć z indywidualnym przesłaniem do wyborców. Dlatego takie serwowanie grubych politycznych piguł przestaje działać.
To dlatego afera dwóch wież, które miały zostać wybudowane przy ul. Srebrnej, z sugerowaną korupcją w tle, nie wpłynęła na poparcie dla PiS?
Nie tylko. Od kilku lat tego typu afery nie przyciągają uwagi opinii publicznej. Nie wykluczam, że jest to efekt dobrej koniunktury gospodarczej. W portfelu mamy więcej pieniędzy, zatem mniej interesujemy się polityką. Jeżeli coś przyciągnie naszą uwagę, to najwyżej trochę się z tego pośmiejemy i powysyłamy memy, ale nie musimy wnikać, o co tak naprawdę chodzi, więc nie wpływa to na nasze preferencje wyborcze. Poza tym ze względu na silną polaryzację w społeczeństwie te wszystkie komunikaty trafiają przede wszystkim do osób już przekonanych w jedną lub drugą stronę, dlatego nie pociągają za sobą zmiany sympatii politycznych.
Z punktu widzenia opozycji, która przecież chce przejąć władzę, to jest to tragiczna diagnoza.
Ale dość oczywista. Na zachodzie Europy cykle polityczne były bardzo silnie powiązane z cyklami ekonomicznymi. Gdy w Wielkiej Brytanii Partia Pracy rządziła przez cztery kadencje, to opozycja nic nie mogła zdziałać, dopóki gospodarka była w dobrym stanie. Gdy koniunktura się pogorszyła – dochodziło do zmiany. W latach 90. prof. Krzysztof Jasiewicz opublikował taki słynny artykuł „Portfel czy różaniec" o tym, co wpływa na preferencje wyborcze: wartości czy pieniądze. Już wtedy dominowały pieniądze. Emocje związane z wartościami są potrzebne, gdy sytuacja gospodarcza jest stabilna, bo dzięki nim można pozyskać wyborców niezdecydowanych. Dlatego teraz są tak mocno eksploatowane. Natomiast głównym czynnikiem pozostaje portfel. Dopóki ludzie będą czuli się dobrze pod względem ekonomicznym, to nie będą skłonni do zmiany preferencji politycznych. Dlatego teraz realnym zagrożeniem jest koronawirus.
A to dlaczego?
Ponieważ w sytuacji zagrożenia ludzie zaczynają się rozglądać za alternatywą i mniej wyborców pozostaje w twardych elektoratach. Poza tym koronawirus mocno wpływa na sytuację ekonomiczną. Powoli konsekwencje tej epidemii docierają i do nas. Zaczynają się objawy paniki i problemy ekonomiczne – kto sprzedawał swoje produkty do Włoch przez jakiś czas nie będzie mógł tego robić, bo zamówienia spadły. Niektórych komponentów do produkcji nie można dostać, bo np. są produkowane w Chinach. Drożeją niektóre artykuły. Skutki tego wszystkiego mogą się przełożyć na wyniki wyborów. To, co w sensie informacyjnym rozkręcili Amerykanie, ma wpływ na nasze wybory.
Dlaczego Amerykanie?
Bo to oni w ramach walki z Chinami rozkręcili tę panikę związaną z koronawirusem. Gdyby nie akcja Amerykanów, to być może nawet nie badalibyśmy próbek na obecność tego wirusa. Ot, pojawiła się nowa odmiana grypy, którą jedni przechodzą ciężej, a inni lżej. Ale w obecnej sytuacji ma to potencjał rozwojowy. Jeżeli zabraknie czegoś w sklepach, wybuchnie panika albo przypadków zachorowań będzie bardzo dużo, to te zdarzenia będą miały realny wpływ na kampanię prezydencką, czyli pojawił się czynnik, na który ani rząd, ani opozycja nie są w stanie wpłynąć.
—rozmawiała Eliza Olczyk (tygodnik „Wprost")
Dr Bartłomiej Biskup, politolog Adiunkt w Zakładzie Socjologii i Psychologii Polityki Instytutu Nauk Politycznych UW. Zajmuje się zagadnieniami komunikowania politycznego i marketingu politycznego. W latach 90. związany zawodowo z PR i marketingiem. Przygotowywał kampanie wyborcze jako doradca sztabów i kandydatów