Bartłomiej Biskup: Nie polecam konstruowania bomb

Jeżeli zabraknie czegoś w sklepach, wybuchnie panika albo przypadków zachorowań będzie bardzo dużo, to te zdarzenia będą miały realny wpływ na kampanię prezydencką, czyli pojawił się czynnik, na który ani rząd, ani opozycja nie są w stanie wpłynąć - mówi dr Bartłomiej Biskup, politolog.

Publikacja: 13.03.2020 09:00

Sztab prezydenta usiłował tłumaczyć, że Aleksander Kwaśniewski cierpiał w Charkowie na „pourazowy ze

Sztab prezydenta usiłował tłumaczyć, że Aleksander Kwaśniewski cierpiał w Charkowie na „pourazowy zespół przeciążeniowy goleni prawej”. Na zdjęciu uroczystości na cmentarzu w Piatichatkach 17 września 1999 r., gdzie spoczywają polscy oficerowie zamordowani przez NKWD w 1940 r.

Foto: PAP

Plus Minus: W kampaniach wyborczych zdarzają się bomby, które zmieniają bieg wydarzeń i wynik wyborów. Czy czymś takim może stać się podpisanie przez prezydenta Andrzeja Dudę ustawy o dotacji dla mediów publicznych i skłonienie Rady Mediów Narodowych do zdymisjonowania Jacka Kurskiego ze stanowiska prezesa TVP?

W kampaniach zdarzają się momenty przełomowe, ale nie wiem czy podpisanie ustawy o finansowaniu mediów publicznych to jest akurat ten moment. Pomimo błędów popełnionych przez obóz rządzący trudno zakładać, że akurat ta decyzja spowoduje znaczący odpływ wyborców od Andrzeja Dudy. Przez pięć lat jego urzędowania w Pałacu Prezydenckim nic na trwałe nie zachwiało poparciem dla niego. Dlatego zakładałbym, że w tym względzie niewiele się zmieni.

A fakt, że przy tej okazji na moment odsunęła się kurtyna i zobaczyliśmy wojnę, która się toczy w obozie władzy? Czy to nie będzie miało wpływu na kampanię?

W każdej kampanii wyborczej jest premia za jedność. Jeżeli mamy tarcia, które wychodzą na jaw, a na dodatek towarzyszą temu plotki, kto z kim się pokłócił i dlaczego, to na pewno dobrze nie robi całej formacji i nie działa na korzyść kampanii. Na korzyść prezydenta, który walczy o reelekcję, przemawia fakt, że doprowadził do dymisji prezesa TVP, któremu dużo zarzucano. Z drugiej strony działania, które podjął Andrzej Duda w tej sprawie wyglądały na nie do końca przemyślane. Jeżeli nie zapłaci za to ceny politycznej, to tylko dlatego, że narracja opozycji jakoby pieniądze mogły pójść na onkologię, a nie na media, też nie była szczególnie nośna. Ta gra przeznaczona była dla tych wyborców, którzy dobrze wiedzą, co mają sądzić o polityce, a do mniej zorientowanych po prostu nie dotarła. Tak czy inaczej do wyborów są jeszcze dwa miesiące, to zatem jest czas na odrobienie ewentualnych strat.

Pierwszą polityczną bombą odpaloną w kampanii prezydenckiej była chyba czarna teczka Stana Tymińskiego, niezależnego kandydata na prezydenta, który przybył do Polski z Peru z legendą zamożnego biznesmena polonijnego?

Tak. Czarna teczka Stana Tymińskiego była straszakiem na innych polityków. Tymiński, który wystartował w wyborach prezydenckich 1990 roku, twierdził, że w teczce ma kompromitujące dokumenty na swoich konkurentów i w ogóle na całą klasę polityczną. To był sam początek transformacji, a zarazem okres bardzo dużej infiltracji środowisk politycznych przez służby wywodzące się z PRL. Każdy z kandydatów mógł być przestraszony, co w tej teczce jest.

Dlaczego?

Dziś wiemy, że spora grupa uczestników ówczesnej sceny politycznej w czasach PRL współpracowała z SB. Zarazem w tym samym okresie pod bokiem premiera Tadeusza Mazowieckiego doszło do palenia dokumentów z archiwum MSW. Zatem pytanie – co też Tymiński ma w swojej teczce – było jak najbardziej zasadne. Po latach przekonaliśmy się, że nic w niej nie miał, ale w kampanii prezydenckiej teczka okazała się skutecznym narzędziem. Co prawda, żaden z kandydatów się nie wystraszył i nie wycofał z wyścigu prezydenckiego, ale opinia publiczna skłaniała się ku tezie, że klasa polityczna jest zgniła i przeżarta układami. To grało na korzyść Tymińskiego, który był człowiekiem z zewnątrz, epatował swoim doświadczeniem kapitalistycznym i kreował się na zbawcę narodu, przekonując, że dorobił się za granicą i dlatego wie, jak należy funkcjonować w kapitalizmie. Ta narracja okazała się skuteczna.

I to na tyle, że Tymiński, człowiek znikąd, wykosił z drugiej tury wyborów prezydenckich premiera Tadeusza Mazowieckiego, doradcę Solidarności w czasach PRL.

No właśnie. Otrzeźwienie nastąpiło dopiero wtedy, gdy Tymiński wszedł do drugiej tury wyborów razem z Lechem Wałęsą. Warto podkreślić, że Tymiński posługiwał się skuteczną strategią komunikacyjną opartą na nieprawdziwych informacjach, bo teczka miała zawierać coś, czego Tymiński w rzeczywistości nie posiadał.

A kolejna bomba polityczna podczas których wyborów została odpalona?

Dekadę później. Podczas wyborów prezydenckich 2000 roku. Wtedy mieliśmy dwie silne detonacje. Po pierwsze światło dzienne ujrzał film pokazujący urzędującego wówczas prezydenta, Aleksandra Kwaśniewskiego, wywodzący się ze środowiska SLD, w stanie wskazującym na nadużycie alkoholu. Na dodatek jego zachowanie miało miejsce podczas oficjalnych uroczystości. Sztab prezydenta usiłował tłumaczyć, że Aleksander Kwaśniewski cierpiał na „pourazowy zespół przeciążeniowy goleni prawej".

Albo na wirus filipiński. Żeby było śmieszniej, objawy obu tych chorób były bardzo podobne.

Trzeba zaznaczyć, że sprawa – inaczej niż w przypadku zawartości teczki Tymińskiego – była autentyczna. Goleń prawa, która nie pozwalała prezydentowi Kwaśniewskiemu ustać prosto podczas uroczystości w Charkowie, to było zdarzenie z 1999 roku, które zostało ujawnione w czasie kampanii. Nadużywanie alkoholu przez prezydenta Kwaśniewskiego było tajemnicą poliszynela, bo na uroczystościach w Charkowie były obecne wszystkie media. Sprawa dość długo nie wyszła na jaw, ponieważ Kwaśniewski pozostawał pod ochroną mediów.

Z jakiego powodu?

Był uważany za dobrego prezydenta, nie miał większych wpadek, a dziennikarze go lubili, bo był towarzyski i chętnie skracał dystans do rozmówców. Dlatego nagranie z Charkowa przez długi czas nie oglądało światła dziennego. Ale w pewnym momencie ta bariera ochronna pękła. To była bomba, przed którą trudno się było bronić, a jednak Kwaśniewski nadal cieszył się dużym poparciem społecznym. Znacznie większą siłę rażenia miały słynne taśmy kaliskie, czyli całowanie ziemi kaliskiej przez ówczesnego szefa BBN Marka Siwca.

Chodziło o parodiowanie gestu papieża. Dlaczego to miało większą siłę rażenia?

Bo jeżeli ktoś się upije, to nasze społeczeństwo może mu wybaczyć, ale naśmiewanie się z Jana Pawła II to już była gruba sprawa. Działała na wyobraźnię. Poza tym nagrania tego zdarzenia użył sztab Mariana Krzaklewskiego, kandydata AWS na prezydenta, w spocie atakującym Aleksandra Kwaśniewskiego.

A jednak sztabowi Kwaśniewskiego udało się zażegnać ten kryzys.

Owszem, choć na początku przez kilka dni Kwaśniewski i jego ludzie byli w szoku. Nie wiedzieli, jak odpowiedzieć na atak Krzaklewskiego. Jednak wymyślili sposób – wykonali wtedy numer, który na swój użytek nazwałem Matka Boska Kwaśniewska. Mianowicie Jolanta Kwaśniewska, która cieszyła się dużym szacunkiem w społeczeństwie, wystąpiła w którejś telewizji w czarnej woalce i opowiadała o tym, jak to od pokoleń jej rodzina jest wierząca i jakie ma dobre kontakty z hierarchami kościelnymi. To był bardzo dobry ruch, który pozwolił na rozładowanie tego kryzysu. A warto podkreślić, że po wyemitowaniu spotu z Siwcem w roli głównej poparcie dla Kwaśniewskiego spadło poniżej 50 proc. Prawdopodobnie doszłoby do drugiej tury, gdyby nie pomysł z Kwaśniewską, dzięki któremu udało się odbudować sympatię społeczną. Atak sztabu Krzaklewskiego został przeprowadzony zbyt wcześnie – dwa tygodnie przed pierwszą turą głosowania. Sztab Kwaśniewskiego miał dość czasu na odpowiedź i wygrzebanie się z tarapatów. Gdyby ten spot został wypuszczony tydzień później, prawdopodobnie Kwaśniewski by się z tego nie wybronił.

Przegrałby walkę o reelekcję?

Raczej nie. Poparcie dla niego i tak było bardzo wysokie. Ale doszłoby do drugiej tury, a o to wtedy toczyła się gra. Gdyby doszło do drugiej tury, mielibyśmy inne rozdanie polityczne i inną dynamikę zdarzeń. Ale Kwaśniewskiemu udało się tego uniknąć.

Prawdziwą bombę mieliśmy w kampanii 2005 roku, czyli Annę Jarucką, która oskarżyła Włodzimierza Cimoszewicza, kandydata SLD na prezydenta, o przeprowadzanie transakcji finansowych, które nie zostały uwzględnione w jego oświadczeniu majątkowym. Dlaczego tamta historia była aż tak niszcząca dla kandydata?

Po pierwsze, nie chodziło tylko o nieścisłości w oświadczeniach majątkowych. W ich tle pojawiały się plotki o romansie Cimoszewicza z Jarucką i to było nawet groźniejsze, bo przed zarzutami obyczajowymi ciężko się bronić. Ten miks spraw majątkowych i obyczajowych miał ogromną siłę rażenia. Po drugie, media wręcz rzuciły się na tę aferę. Część z nich nawet szkalowała Cimoszewicza. Kandydat poległ w nierównej walce z mediami, mimo że niektóre środowiska mocno go lansowały. Jedna z firm badawczych – Pentor – opublikowała badanie, w którym Cimoszewicz osiągał nieomal kosmiczne poparcie, co było niezgodne z rzeczywistością. Upadek z wysokiego konia był tak bolesny, że Cimoszewicz prawie na dwa miesiące przed wyborami wycofał się z walki o prezydenturę, zaś Pentor zniknął z rynku badań politycznych.

Skoro ta bomba wybuchła tak wcześnie, to dlaczego jej skutków nie udało się odwrócić, tak jak pięć lat wcześniej?

Cimoszewicz znalazł się w takim punkcie, że nikt nie słuchał jego wyjaśnień. Może dlatego, że sam kandydat nie miał takiej osobowości jak Kwaśniewski – był dosyć apodyktyczny i nie zamierzał się tłumaczyć. Możliwe, że dla sztabu i samego kandydata to był szok, że media mogą się tak intensywnie zajmować kandydatami na prezydenta. Wcześniej, do 2004 roku, media aż tak bardzo się politykami nie zajmowały. Tymczasem lata 2004–2005 to jest początek kampanii permanentnej, której cechą jest m.in. to, że utrzymuje się trwałe i codzienne relacje z mediami oraz że stosuje na co dzień badania opinii publicznej. W kampanii trzeba było te relacje intensywnie podtrzymywać, a w sytuacji presji, czasami wręcz nagonki, kandydat nie był w stanie tego robić.

Cimoszewicz miał w ręku dowód, że Jarucka jest kłamczuchą. Zresztą później wygrał z nią w sądzie. Dlaczego, mając takie mocne argumenty, nie potrafił ich wykorzystać na swoją rzecz?

Posiadanie dowodów to za mało. Potrzebne jest jeszcze przynajmniej obiektywne, skoro nie życzliwe, spojrzenie mediów i komentatorów, którzy wzięliby kandydata w obronę i przełamali narrację potępiającą. Tego wtedy zabrakło, bo ewidentnie większość mediów popierała prawicę, a postawa tego środowiska miała dla tamtej sprawy ogromne znaczenie. Na dodatek otoczenie Cimoszewicza było tak zaskoczone i skonsternowane, że zaczęło popełniać błędy komunikacyjne. Rezultat był taki, że kandydat, który w pewnym momencie miał ponad 20 proc. poparcia i ogromne szanse na drugą turę, wycofał się z walki o prezydenturę. Zatem skutki polityczne były bardzo duże. W tle tej akcji pojawiły się takie nazwiska jak Konstanty Miodowicz, wówczas poseł PO, i Wojciech Brochwicz powiązany ze służbami.

Niektórzy uważają, że rykoszetem uderzyła ona w Donalda Tuska, który też kandydował na prezydenta i nie odciął się od działań swojego posła.

Na pewno utrudniła wyborcom lewicy zagłosowanie na Donalda Tuska w drugiej turze wyborów prezydenckich.

W tamtej kampanii była jeszcze jedna bomba, czyli tzw. dziadek z Wermachtu.

Rzeczywiście 2005 rok obfitował w nieczyste zagrania. Dziadek z Wermachtu to było uderzenie w Donalda Tuska wykonane przez Jacka Kurskiego.

I w odróżnieniu od Jaruckiej był informacją prawdziwą, mimo że kandydat na początku temu zaprzeczał.

Ale wykorzystanie tej informacji było manipulacją. Jacek Kurski wykorzystał tu fakt, że ludzie nie chcą wchodzić w szczegóły sprawy. Rzeczywiście dziadek Donalda Tuska służył w Wermachcie, bo został do niego przymusowo wcielony, jak wielu innych Kaszubów. Ale opinia publiczna nie chciała tego analizować. Ta bomba zaciążyła na drugiej turze wyborów prezydenckich i była jednym z czynników, które doprowadziły do przegranej Donalda Tuska. Tym bardziej że została zrzucona w ostatniej chwili, tak jak się powinno to robić z punktu widzenia skuteczności w kampanii i sztab Tuska nie miał już dość czasu na odrobienie strat.

Zatem warto zrzucać bomby w kampanii wyborczej.

Oczywiście, ale jeżeli zrobi się to nieumiejętnie albo natrafi na zręcznego sapera, to można uzyskać efekt przyłączania się opinii publicznej do poszkodowanego. W tym wypadku opinia publiczna zareagowała zgodnie z oczekiwaniami – uzyskała potwierdzenie, że Tusk jest Niemcem, i zaczęła się zastanawiać, czy ktoś taki powinien być prezydentem. Zatem był to klasyczny chwyt poniżej pasa, uruchomiony w odpowiednim momencie. Ale już sprawa Beaty Sawickiej odpalona dwa lata później w kampanii parlamentarnej przyniosła właśnie efekt współczucia dla zaatakowanej. Mimo że sprawa wydawała się jednoznaczna – posłanka PO okazała się podatna na korupcję – to społeczeństwo uznało ją za ofiarę.

Jak to możliwe, skoro cała Polska widziała nagranie, na którym Sawicka przyjmuje reklamówkę z pieniędzmi?

Byliśmy wtedy po dwóch latach burzliwych rządów PiS w koalicji z LPR i Samoobroną oraz specyficznej narracji Zbigniewa Ziobry, ówczesnego ministra sprawiedliwości, który przedstawiał rzeczywistość w czarno-białych barwach i nieustannie podgrzewał emocje. Z kolei Platforma Obywatelska umiejętnie tworzyła obraz PiS jako partii, która niewiele robi dla gospodarki i społeczeństwa, za to zajmuje się ściganiem ludzi. Dzięki temu PO przekonała opinię publiczną, że Sawicka była ofiarą miłości. Że agent CBA umiejętnie ją podszedł, ona się zakochała, a on namówił ją do przestępstwa. Zagrano na emocjach, dzięki którym sprawa łapówki zeszła na dalszy plan. W efekcie ludzie zaczęli się litować nad Sawicką.

To była bomba, która wybuchła PiS-owi w rękach?

Naturalnie. PiS ją skonstruowało po to, żeby wzmocnić przekaz, iż politycy PO biorą łapówki, ale to Platforma odpaliła tę bombę. Trzeba przyznać, że ze strony sztabowców Platformy to była koronkowa robota. Zupełnie natomiast nie poradzili sobie ze sprawami nagrań z Sowa & Przyjaciele.

To też była bomba kampanijna? Przecież taśmy zostały ujawnione na prawie rok przed wyborami prezydenckimi i kilkanaście miesięcy przed wyborami parlamentarnymi 2015 roku.

Rok przed wyborami politycy już zaczynają się do nich przygotowywać, zatem to była bomba, tylko z opóźnionym zapłonem. Prawdopodobnie była to gra służb na zmianę polityczną, która nie zatopiła Platformy, ale pozbawiła ją władzy. Czynnikiem sprzyjającym temu, że taśmy zadziałały tak, a nie inaczej, było zmęczenie wyborców drugą kadencją rządów PO.

Ostatnią bombą, która z kolei miała zatopić PiS, była tzw. afera Srebrnej albo dwóch wież odpalona przed eurowyborami. Dlaczego nie ziściła się teza „Gazety Wyborczej", że ta sprawa zmiecie partię rządzącą?

Jeszcze wcześniej była bomba imigracyjna – zrzucona znowu przez Jacka Kurskiego przed wyborami samorządowymi.

Chodzi panu o te spoty straszące napływem imigrantów?

Właśnie tak. Te spoty, które pokazywała Telewizja Polska, o szturmowaniu granic przez imigrantów w tym wypadku podziałały na niekorzyść PiS. Z punktu widzenia strategii kampanijnej nie polecam konstruowania bomb, bo nigdy nie wiadomo, czym to się skończy. Poza tym dzisiaj kampanie prowadzone są na poziomie mikro. Sztaby usiłują dotrzeć z indywidualnym przesłaniem do wyborców. Dlatego takie serwowanie grubych politycznych piguł przestaje działać.

To dlatego afera dwóch wież, które miały zostać wybudowane przy ul. Srebrnej, z sugerowaną korupcją w tle, nie wpłynęła na poparcie dla PiS?

Nie tylko. Od kilku lat tego typu afery nie przyciągają uwagi opinii publicznej. Nie wykluczam, że jest to efekt dobrej koniunktury gospodarczej. W portfelu mamy więcej pieniędzy, zatem mniej interesujemy się polityką. Jeżeli coś przyciągnie naszą uwagę, to najwyżej trochę się z tego pośmiejemy i powysyłamy memy, ale nie musimy wnikać, o co tak naprawdę chodzi, więc nie wpływa to na nasze preferencje wyborcze. Poza tym ze względu na silną polaryzację w społeczeństwie te wszystkie komunikaty trafiają przede wszystkim do osób już przekonanych w jedną lub drugą stronę, dlatego nie pociągają za sobą zmiany sympatii politycznych.

Z punktu widzenia opozycji, która przecież chce przejąć władzę, to jest to tragiczna diagnoza.

Ale dość oczywista. Na zachodzie Europy cykle polityczne były bardzo silnie powiązane z cyklami ekonomicznymi. Gdy w Wielkiej Brytanii Partia Pracy rządziła przez cztery kadencje, to opozycja nic nie mogła zdziałać, dopóki gospodarka była w dobrym stanie. Gdy koniunktura się pogorszyła – dochodziło do zmiany. W latach 90. prof. Krzysztof Jasiewicz opublikował taki słynny artykuł „Portfel czy różaniec" o tym, co wpływa na preferencje wyborcze: wartości czy pieniądze. Już wtedy dominowały pieniądze. Emocje związane z wartościami są potrzebne, gdy sytuacja gospodarcza jest stabilna, bo dzięki nim można pozyskać wyborców niezdecydowanych. Dlatego teraz są tak mocno eksploatowane. Natomiast głównym czynnikiem pozostaje portfel. Dopóki ludzie będą czuli się dobrze pod względem ekonomicznym, to nie będą skłonni do zmiany preferencji politycznych. Dlatego teraz realnym zagrożeniem jest koronawirus.

A to dlaczego?

Ponieważ w sytuacji zagrożenia ludzie zaczynają się rozglądać za alternatywą i mniej wyborców pozostaje w twardych elektoratach. Poza tym koronawirus mocno wpływa na sytuację ekonomiczną. Powoli konsekwencje tej epidemii docierają i do nas. Zaczynają się objawy paniki i problemy ekonomiczne – kto sprzedawał swoje produkty do Włoch przez jakiś czas nie będzie mógł tego robić, bo zamówienia spadły. Niektórych komponentów do produkcji nie można dostać, bo np. są produkowane w Chinach. Drożeją niektóre artykuły. Skutki tego wszystkiego mogą się przełożyć na wyniki wyborów. To, co w sensie informacyjnym rozkręcili Amerykanie, ma wpływ na nasze wybory.

Dlaczego Amerykanie?

Bo to oni w ramach walki z Chinami rozkręcili tę panikę związaną z koronawirusem. Gdyby nie akcja Amerykanów, to być może nawet nie badalibyśmy próbek na obecność tego wirusa. Ot, pojawiła się nowa odmiana grypy, którą jedni przechodzą ciężej, a inni lżej. Ale w obecnej sytuacji ma to potencjał rozwojowy. Jeżeli zabraknie czegoś w sklepach, wybuchnie panika albo przypadków zachorowań będzie bardzo dużo, to te zdarzenia będą miały realny wpływ na kampanię prezydencką, czyli pojawił się czynnik, na który ani rząd, ani opozycja nie są w stanie wpłynąć. 

—rozmawiała Eliza Olczyk (tygodnik „Wprost")

Dr Bartłomiej Biskup, politolog Adiunkt w Zakładzie Socjologii i Psychologii Polityki Instytutu Nauk Politycznych UW. Zajmuje się zagadnieniami komunikowania politycznego i marketingu politycznego. W latach 90. związany zawodowo z PR i marketingiem. Przygotowywał kampanie wyborcze jako doradca sztabów i kandydatów

Plus Minus
Co można wyczytać z priorytetów prezydencji przygotowanych przez polski rząd? Niewiele
Plus Minus
Po co organizowane są plebiscyty na słowo roku? I jakie słowa wygrywały w innych krajach
Plus Minus
Gianfranco Rosi. Artysta, który wciąż ma nadzieję
Plus Minus
„Rozmowy o ludziach i pisaniu”. Dojmujące milczenie telefonu w domu
Plus Minus
„Trojka” Izabeli Morskiej. Tożsamość i groza w cieniu Rosji