Szarość Donalda Tuska

Premier daje do zrozumienia, że porusza się w obiektywnie istniejących „korytarzach możliwości”. Zapłaci jednak cenę za wypuszczenie z butelki dżina politycznej wojny na śmierć i życie z prezydentem

Publikacja: 14.11.2008 19:37

Premier Donald Tusk

Premier Donald Tusk

Foto: KFP/Fotorzepa, krzysztof mystkowski krz krzysztof mystkowski

Rok temu Donald Tusk został premierem. Jak zmienił się w ciągu tego roku? Przyjrzyjmy się kolejnym wcieleniom lidera PO z mijającego roku.

Pierwsze wzięło swoją nazwę od pamiętnych słów wypowiedzianych w noc wyborczego zwycięstwa: „W życiu tak naprawdę nie jest najważniejsza władza, tylko miłość”. Tusk przypominał wtedy o „obowiązku pojednania” i chwalił Polaków, że wybrali budowanie bez konfliktów, bez agresji, w atmosferze wzajemnego zrozumienia. Niedługo potem w exposé sejmowym nowy premier kładł nacisk na zaufanie jako podstawową zasadę działania swojego gabinetu.

Dziś po roku politycznej wojny te słowa można przyjąć jedynie ze smutnym uśmiechem. Z kreowania ataków na politycznych przeciwników stworzono w Platformie specjalny przemysł. Tacy politycy jak Janusz Palikot stali się etatowymi prowokatorami przekraczającymi kolejne granice w znieważaniu politycznych rywali. Dziś już nikt nie pyta o jakiekolwiek sankcje partyjne wobec Palikota. Wszyscy zrozumieli, że rzekomy Stańczyk z Lublina wykonuje po prostu swoje obowiązki w machinie propagandowej PO.

Co więcej, politycy Platformy deklarują, że Tusk się tylko broni, że Platforma zmuszona jest używać mocnego języka z powodu zakusów prezydenta czy fraz Jarosława Kaczyńskiego o PO jako sile dezintegrującej Polskę.
Gdy rok temu Polacy słyszeli deklarację, że miłość jest najważniejsza, mogli wierzyć, że nastąpił koniec odreagowywania przez Tuska szoku po podwójnej klęsce z 2005 roku, że rozbuchany konflikt tzw. obozu IV RP z opozycją i liberalną inteligencją ma szanse powrócić do cywilizowanych norm. Z perspektywy roku widać, że ta spirala nienawiści rozwija się nadal, a Tusk nie może być już uważany za człowieka, który nie autoryzuje kolejnych planów medialnych zaczepek czy politycznych afrontów. Problem w tym, że lider PO sam zaczyna tracić miarę w przekraczaniu kolejnych granic dobrych politycznych obyczajów, gdyż wie, że większość mediów staje zazwyczaj po jego stronie. W rezultacie nie ma komu poskramiać spin doktorów PO.

Czy PiS w ciągu ostatniego roku nie odpowiadał pięknym za nadobne? Oczywiście tak, ale tym razem w odróżnieniu od rządów Jarosława Kaczyńskiego inicjatywa znalazła się po stronie Platformy. Ci, którzy myśleli, że Tusk zaciśnie zęby i jakoś przetrzyma lata współrządzenia z Lechem Kaczyńskim, nie docenili niedobrego uroku korzystania z konfliktu jako elementu zdobywania punktów w oczach opinii publicznej. A kapitał nienawiści ma to do siebie, że odkłada się jak zabójczy cholesterol. Na długie lata zatruje relacje w obozie prawicy, czym nie martwi się ani obóz komentatorów liberalnych, ani lewica czekająca na powrót do dawnej świetności.

Zwraca uwagę ideologizowanie w szeregach PO konfliktu z przebrzydłymi „Kaczorami”. Stefan Niesiołowski głosi, że walka o wyeliminowanie PiS jako partii mogącej mieć istotny wpływ na kształtowanie losów Polski leży w najgłębszym interesie narodu i państwa polskiego. To już nie rywalizacja, to manichejska walka o starcie rywali z powierzchni ziemi.
Tak jak wojny wyłaniają ludzi, którzy nie umieją żyć bez zabijania, tak w dzisiejszej polityce wskazać można posłów, dla których konflikt z PiS wydaje się być jedyną racją bycia. Brutalizacja języka naznacza także takich sojuszników PO jak Lech Wałęsa, któremu bez żadnego trudu przychodzi zachęcać Tuska, by siłą wyrzucił protestujących związkowców z biura poselskiego obecnego premiera.

Brutalność przenika także do sfery działań. W Sejmie marszałek Bronisław Komorowski dawno porzucił rolę arbitra stojącego ponad partyjnymi sporami. Na odwrót, jest zawsze pierwszy do wzywania, by wszcząć jakieś śledztwo wobec opozycji czy też kogoś z opozycji surowo ukarać. W sejmowych komisjach bez większych ceregieli odbiera się głos opozycyjnym posłom. Dyskusja zanika, zwycięża zasada „kto kogo”.

Sam Donald Tusk zręcznie unika bezpośredniego udziału w tych niezliczonych konfrontacjach na śmierć i życie z PiS. Trzeba było hiperskandalu w postaci chuligańskiego odmówienia prezydentowi RP samolotu, aby prestiż samego premiera ucierpiał w oczach opinii publicznej.

A duża część mediów, która tak oburzała się brutalnością z lat 2005 – 2007, dziś bagatelizuje wojenki PO. Na łamach „Dziennika” Marcin Król chwali Tuska za wprowadzenie do życia publicznego „względnego spokoju”. Grzegorz Miecugow cieszy się na tych samych łamach, że „nikt nie mówi mi, czy stoję tam, gdzie stała »Solidarność«, czy tam, gdzie stało ZOMO”. Obaj panowie czują spokój, bo akurat nikt ich w ostatnim roku nie atakował, więc uważają, że życie polityczne nieco ucichło. Ale już IPN obrzucano wyzwiskami jako „policję pamięci”, Polskie Radio wyzywano od „szczekaczek”. Sławomirowi Cenckiewiczowi – ci sami, co oburzali się na wyciąganie Tuskowego „dziadka z Wehrmachtu” – wypominali dziadka z UB.

Ot, powrót do Polski okrągłostołowej. Oszołomów można walić po łbie, a jednocześnie głosić, że panuje spokój. Tak jak za czasów inwigilacji prawicy w latach 90., tak jak przy czystkach w telewizji publicznej w wykonaniu Roberta Kwiatkowskiego i tak jak wobec milczenia okrywającego mimo plotek wizytę Rywina u Michnika. Święty spokój jak za premierostwa Marka Belki. Ponowna normalizacja, której broni z zatroskaną miną wiecznie zapracowany Donald Tusk.

[srodtytul]Ukryty agent IV RP[/srodtytul]

Paradoksalnie to wcielenie Tuska występuje jedynie w tekstach publicystycznych. Bardziej nieskomplikowane media jak telewizje rzadko sięgają do tak wyrafinowanych hipotez, jak wizja Tuska jako trzeciego premiera IV RP. Jedni używają takiej figury z pewną nadzieją. Inni – jako przypomnienie, że Tusk całkiem ze świata III RP nie jest. Publicyści „Dziennika”, którzy uznają zasadność wizji potrzeby poważnych zmian w państwie polskim, jakie stały u podstaw projektu IV RP, widzą w działaniach obecnego premiera pewne elementy kontynuacji. Wskazują, że Tusk nie rozwiązał CBA i nie uległ podszeptom, by rozgonić na cztery wiatry IPN. Że potrafił błysnąć konserwatywną wrażliwością, popierając takie pomysły, jak chemiczna kastracja pedofilów czy obcięcie ubeckich emerytur.

Te same akcenty doprowadzają dla odmiany do furii tych publicystów, którzy na łamach „Gazety Wyborczej” zżymają się, że Tusk zbyt mało zrobił na rzecz odcięcia się od epoki Jarosława Kaczyńskiego. Obecny premier chłostany jest publicystycznym pejczem za gnuśność w ujawnianiu niegodziwości Zbigniewa Ziobry, za to, że sejmowe komisje śledcze ruszają się jak muchy w smole i za samo bluźniercze myślenie o odbieraniu emerytur członkom WRON. Tacy krytycy Tuska chętnie dodają, że liderowi PO do końca ufać nie można, bo kiedyś sam akceptował pomysły na „szarpnięcie cuglami państwa”. Przy takich okazjach lider PO otrzymuje ostrzeżenia – jeszcze jeden krok w zakazanym kierunku i staniemy się wobec Tuska równie nieprzyjemni jak wobec strasznych bliźniaków.

Kto z adwersarzy tego sporu ma rację? No cóż, obie strony, odwołując się do pewnych faktów, uznają, że szklanka jest do połowy pełna lub do połowy pusta.

To prawda, CBA istnieje nadal, ale w ciągu ostatniego roku, mimo iluś sukcesów specjalnie ludziom ze świata obecnej władzy raczej nie zagroziło. Tym bardziej że CBA dotykają symboliczne upokorzenia w postaci decyzji Donalda Tuska o pozbawieniu biura swobodnego dostępu do spisu danych osobowych. Sięgnijmy po inny przykład. Czy tak bulwersujące publicystów „Gazety Wyborczej” słabe efekty w ujawnianiu domniemanych nadużyć prawa przez ministra Ziobrę to efekt wyraźnych instrukcji Tuska?

A może to po prostu wynik sytuacji, w której w czasach rządów PiS nadymano do absurdu wszelkie podejrzenia o nadużywanie prawa przez ministra sprawiedliwości. Może dziś po opadnięciu medialnej piany nawet najbardziej zapalczywy prokurator przeciwnik Ziobry nie jest w stanie skonstruować aktu oskarżenia.

I jeszcze jedno. Wiele z pomysłów, jakie budzą sprzeciw liberalnych piór, to na razie hałaśliwie reklamowane hasła, a nie wchodzące w życie prawo. Tak było z wypowiedziami na temat chemicznej kastracji pedofilów. Projekt tego dotyczący utonął gdzieś w sejmowych gabinetach. W wypadku projektów ustaw obcinających ubekom emerytury już wprowadzane są do nich osłabiające klauzule, np. wyjęcie spod działania ustawy oficerów SB pozytywnie zweryfikowanych po 1990 roku. Jak żart brzmią dzisiaj obietnice PO, że drzwi do archiwów IPN zostaną otwarte na oścież. Przy ciągłym obcinaniu budżetu Instytutu wydaje się to fantazją.

W pomysłach rzucanych przez spin doktorów z PO chodzi albo o przykrycie jakiegoś niewygodnego kiksu nowej władzy albo o stworzenie sympatycznego wrażenia. A jak zakładają ci cynicy, wyborcy mają pamięć rybki akwariowej i za chwilę nowe skandale lub sukcesy przesłonią ich całą uwagę. Donald Tusk przemyka zaś przez kolejne miesiące urzędowania, dywagując, jak zmienić konstytucję, czy też puszczając oko do prawicowego elektoratu, że w sumie część postulatów IV RP traktuje serio.

Tusk jest tym, kim był przez całe życie – człowiekiem, który z własnej inicjatywy nie lubi robić rzeczy złych, ale który też nie lubi przesadnie narażać się, walcząc o rzeczy godziwe. Nie lubi też tracić politycznych punktów. Dziękujmy Bogu za resztki jego zdrowego rozsądku, które na przykład podpowiadają mu, by nie szukać na siłę odwetu prawnego na rywalach.

Z drugiej strony ta sama bierność odpycha go od wcielania w miarę szybko takich pomysłów, jak wspomniana już kastracja pedofilów, która wywołałaby apopleksję u liberalnych publicystów. Tusk jest szary jak dzisiejsze realia polityczne, w których nie da się cofnąć spowodowanych przez 2 lata rządów Pis a upartym kontestowaniem tamtej epoki przez publicystów broniących dogmatów III RP. I tak szary jak ktoś, kto ciągle zadaje sobie pytanie, czy jakiś bardziej zdecydowany konserwatywny krok nie ściągnie nań furii liberalnych mediów. Podobnie jak za rządów Jarosława Kaczyńskiego, w święto 15 sierpnia czołgi huczą na wojskowej paradzie, ale już sam Tusk uważa, że gdańskie muzeum II wojny powinno być jak najbardziej uniwersalne.

[srodtytul]Reformator[/srodtytul]

Wydawałoby się, że w tym wcieleniu Tusk powinien czuć się najlepiej. Solidna praca u podstaw, reformowanie kraju, budowanie autostrad. Bez oglądania się na przeszłość i bez obsesji na temat historycznych zaszłości.

Ale jakiś zły demon także i tutaj uczynił z Tuska człowieka szarości. Niby chce reform, ale jakoś nie umie zdobyć dla nich poparcia czy to prezydenta, czy to postkomunistów. Niby rządzi żelazną ręką rządem, a jakoś nie potrafi pogonić ministrów do galopu. Niby jest 50-latkiem w pełni sił, a jakoś polityczne wojny z braćmi Kaczyńskimi zajmują go na tyle, że już nie ma czasu na tak banalne tematy, jak uwolnienie biznesu od biurokratycznych barier. Dziś w rok po objęciu władzy i tak traktowany jest w rękawiczkach przez dużą część mediów. Typowy rytualny komentarz podsumowujący rok premierostwa Tuska składa się wpierw z przypomnienia potwornej epoki konfliktów pod rządami PiS i wskazania, jak bardzo atmosfera się uspokoiła. Po takiej inwokacji dopiero kręci się nosem, że niewiele widać na rządowym talerzu.

Jak mantra powraca żal, że nie spełnią się obietnice podatku liniowego, wprowadzenia okręgów jednomandatowych czy reform opieki zdrowotnej. Ktoś wypomni premierowi, że minister Katarzyna Hall szarpie się między biegunką pomysłów na reformę szkoły a okresami całkowitego bezruchu. Ktoś inny zaszydzi z groteskowych wyników działalności Julii Pitery. I na koniec rytualne już powtarzanie, że rząd zasłużył na trójkę z plusem.

Tymczasem te banalne recenzje rządu pomijają dość liczne obszary aparatu władzy, o których niespecjalnie dużo wiadomo. Nikogo nie interesuje, w jakim stopniu dziś prokuratura jest dyspozycyjna wobec rządu albo jacy ludzie zasiedli w radach nadzorczych spółek Skarbu Państwa po „dyletantach” z PiS. Nie wiadomo, co się dzieje w służbach specjalnych, gdzie rządzą takie dziwne postaci, jak szef ABW Krzysztof Bondaryk czy jego zastępca, kolega ze studiów Waldemara Pawlaka i były oficer SB Zdzisław Skorża. Robią, co chcą, ciesząc się brakiem zainteresowania mediów. Dorzućmy do tego jeszcze budzące tak wiele wątpliwości akcje służb specjalnych, jak zatrzymanie Piotra Bączka i Wojciecha Sumińskiego.

Obrońcy Tuska wskazują, że próby zreformowania systemu ochrony zdrowia czy batalia dotycząca emerytur pomostowych natrafiają na front odmowy rozpięty pomiędzy prezydentem a Lewicą. To prawda, że wiele w tym oporze bardzo instrumentalnego traktowania sporów według stricte partyjniackich linii podziału. Czy jednak Tusk tak naprawdę potrafił skupić się choć na jednej sprawie, aby ją przeforsować? Czy nie wszedł w zamknięte koło?
Nie potrafi egzystować bez konfliktu z prezydentem, a następnie dziwi się, że prezydent nie ułatwia mu reform. A jak ma być inaczej, skoro Donald Tusk nie potrafi udowodnić, że swego premierostwa nie traktuje jako wstępnej fazy walki o najwyższy urząd w państwie. W rezultacie reformy znów odsuwane są w bliżej nieokreśloną przyszłość, a lider PO mruga do wyborców: dopiero jak wybierzecie mnie na prezydenta, to ruszę wszystkie sprawy z miejsca.

Co ciekawe, liberalne media w jakiś sposób pozwalają Tuskowi na takie bardzo swobodne dysponowanie czasem. Dla nich każdy dzień bez władzy Kaczyńskiego to święto. A jak Tusk się już zużyje, to może akurat wyłoni się na nowo europejska lewica. Oczywiście dla Jacka Żakowskiego czy Waldemara Kuczyńskiego będzie ona sto razy bardziej atrakcyjna niż tolerowany dziś łaskawie Donald Tusk.

[srodtytul]Gracz europejski[/srodtytul]

Jeszcze rok temu nowy premier z dużymi nadziejami patrzył na swoje możliwości w odświeżeniu wizerunku Polski. Zakładał, że wszyscy w Europie będą mu tak wdzięczni za odsunięcie od władzy nielubianego Jarosława Kaczyńskiego, że otrzyma spory kredyt sympatii od europejskich przywódców.

Pierwsze doświadczenia były zachęcające. Widać to było podczas wizyt w Moskwie i Berlinie – gdzie Tusk akceptował tezę, że pogorszenie stosunków Polski z sąsiadami to wina jego poprzednika. Ale czas nie wykazał, by nastąpił jakiś wzrost pozycji Polski w Europie. Rosja przy byle okazji grozi nam rakietami, które mogą być wycelowane z enklawy kaliningradzkiej, a wizyty Angeli Merkel są krótkie i zdawkowe. W stosunkach z RFN Tusk zapłacił za polepszenie stosunków przyjęciem do wiadomości powstania Centrum przeciw Wypędzeniom, budowy rury bałtyckiej oraz porzuceniem idei, by kwestie majątkowe zamknął jakiś suplement do traktatu polsko-niemieckiego.

Owszem, Tusk jest chwalony, ale nie jest traktowany jako lider jednego z największych państw unijnych. Dawno już nie słychać było o szczycie Trójkąta Weimarskiego. Nie udały się też próby wciśnięcia Polski na spotkanie G20. Co więcej, konflikty prestiżowe między prezydentem a premierem nie pozwalają Tuskowi prowadzić skoordynowanej polityki. Premier wydaje się coraz bardziej równać do standardów mało ambitnej polityki unijnych krajów średniej wielkości. Takie państwa jak Węgry czy Słowacja bardzo pilnie dbają, by znajdować się w głównym nurcie polityki europejskiej. W praktyce oznacza to pilne wpatrywanie się w znaki, jakie płyną z Berlina i Paryża, i unikanie wszystkiego, co trąci samowolą.

Być może z tego powodu Tusk nie potrafił wykazać wyrazistej postawy wobec tarczy rakietowej. Z jednej strony zdawał się akceptować pomysł na specjalne relacje wojskowe między Polską a USA, z drugiej – niepokoiło go, że tarcza ściągnie nań niechęć największych unijnych graczy. Stereotyp konia trojańskiego Ameryki jest dla lidera PO nieznośnym epitetem. Pod wrażenia najazdu Rosji na Gruzję negocjacje w sprawie tarczy zakończył pozytywnie. Szczerze mówiąc, nie sprawiało to wrażenie przemyślanego wyboru, ale raczej ulegnięcia nastrojowi chwili.

Teraz, gdy znów pojawiają się wątpliwości, czy Ameryka Obamy nie wycofa się z tarczy, gdy przyjaciele w Rosji, w Unii znów zaczynają głosić, że tarcza to antyrosyjska prowokacja, Tusk nie ma znów nic do powiedzenia. Sprawia wrażenie człowieka, który czeka, czyje będzie na wierzchu. Próbuje pozować na realistę, który nie wierzy w działania prezydenta Kaczyńskiego na rzecz tworzenia nieformalnego sojuszu z państwami bałtyckimi. Niby jest za przyciągnięciem do NATO Ukrainy i Gruzji, ale starannie dba, aby nie wyskakiwać przed unijny szereg.

Taką politykę można zawsze uzasadniać racjonalną analizą możliwości Polski. Można kpić z prezydenta jako z fantasty gotowego wpakować Polskę w izolację dyplomatyczną. Ale takie argumenty mogą być też wygodnym alibi do bierności i do zwyczajnego kunktatorstwa. Tusk przypomina nieco zachodnich pacyfistów, którzy głosili hasło pokoju, a tak naprawdę chcieli tylko świętego spokoju.

Problem w tym, że nasz kraj, nie przeciwstawiając się tendencjom monachijskim w dzisiejszej Unii, sam podcina gałąź, na której siedzi. Z kolei w krótkim dystansie bicie na alarm przed arogancją Rosji ściągałoby niechętne komentarze unijnych mocarzy. Tusk wierzy, że protestować przeciwko ugodowej postawie Paryża i Berlina można po cichu. Tyle że takie ciche protesty niewiele zdają się skutkować. A hasło „dziś Tbilisi, jutro Wilno, pojutrze Warszawa” nie brzmi już zupełnie absurdalnie.

[srodtytul]Na jak długo starczy alibi[/srodtytul]

Zwolennicy lidera PO mają na wszelkie krytyki Donalda Tuska ciągle tę samą odpowiedź: skoro premier ma tyle wad, to dlaczego nadal cieszy się tak stabilną popularnością u blisko połowy Polaków?

No cóż, skłonność do specyficznej polskiej stabilizacji skojarzona z niechęcią do zdecydowanego podjęcia problemu pozycji w Unii nie jest u nas nowym zjawiskiem. Już za czasów Kwaśniewskiego ukoiło nas krzepiące przekonanie, że wejście do NATO i Unii zakończyło nasze wyzwania geopolityczne. Tusk jest doskonałym kandydatem na kontynuatora małej stabilizacji z epoki Kwaśniewskiego. Jeśli musi się odwoływać do polityki zderzeń z PiS i prezydentem Lechem Kaczyńskim, to tylko dlatego, że za tamtych czasów prawica była o wiele słabsza.

Ale Tusk płaci też cenę za wypuszczenie z butelki dżina politycznej wojny na śmierć i życie. Ta walka osłabia jego pozycję na arenie międzynarodowej, a w polityce krajowej naraża go na prezydenckie weta. Co więcej, nie pozostaje też bez wpływu na wizerunek premiera. Donald Tusk jest dzisiaj mniej żywiołowym i optymistycznym politykiem niż rok temu. Szefuje żelazną ręką swojej partii, ale nie wzbogaca to jego politycznego przekazu. Co więcej, Tusk wciąż dający do zrozumienia, że porusza się w obiektywnie istniejących „korytarzach możliwości”, zderza się z coraz większymi problemami. Narzuca się pytanie, jak poradzi sobie z konsekwencjami kryzysu gospodarczego. Jak długo jeszcze straszenie rządami Kaczyńskich będzie alibi dla słabości obecnej ekipy.

I jeszcze jedno. Bez konsekwencji nie pozostanie poniewieranie przez Platformę urzędem prezydenta. Ta taktyka zemści się za parę lat, gdy Donald Tusk będzie sięgał po najwyższy urząd w państwie.

Rok temu Donald Tusk został premierem. Jak zmienił się w ciągu tego roku? Przyjrzyjmy się kolejnym wcieleniom lidera PO z mijającego roku.

Pierwsze wzięło swoją nazwę od pamiętnych słów wypowiedzianych w noc wyborczego zwycięstwa: „W życiu tak naprawdę nie jest najważniejsza władza, tylko miłość”. Tusk przypominał wtedy o „obowiązku pojednania” i chwalił Polaków, że wybrali budowanie bez konfliktów, bez agresji, w atmosferze wzajemnego zrozumienia. Niedługo potem w exposé sejmowym nowy premier kładł nacisk na zaufanie jako podstawową zasadę działania swojego gabinetu.

Pozostało jeszcze 97% artykułu
Plus Minus
Kataryna: W serce Felka wstrzyknięto chlorek potasu, termin „aborcja” jest eufemizmem
Plus Minus
Paweł Piskorski: PO nie wdepcze w ziemię PiS, to już widać
Plus Minus
Jak się porozumieć, gdy zmysły zawodzą? Recenzja „Lekcji greki” noblistki Han Kang
Plus Minus
Katastrofa niechlujnego scenariusza. Recenzja filmu „Holland”
Materiał Partnera
Konieczność transformacji energetycznej i rola samorządów
Plus Minus
Wrestling. Polacy odkrywają nową brutalną rozrywkę