Taki Jarosław Gowin, choć z Jasła, to krakowski jest do bólu, do szpiku kości, do imentu. Te maniery, przez nieżyczliwych pretensjonalnością zwane, są wszak krakowskie jak bajgle, co je na ulicach sprzedają, i pomnik Koniewa, który gdzieś wywieźli. Jest też pan Gowin tak po krakowsku nienachalnie interesujący i w nieoczywisty sposób prostolinijny, jak przystało na cesarsko-królewskie salony. To szczególne wydanie krakowskiej prostolinijności ludzie z gminu, czyli z reszty Polski, za hipokryzję biorą. Niesłusznie, drogie pospólstwo, to Kraków jest!
W tymże mieście wszyscy się kochają i sobie pomagają, tacy to ludzie. I pomyśleć, że później ich oszczercy wykpiwają, kłopoty z kręgosłupem zarzucają, ech... Wyliczankę cech naszego bohatera – niejedynego dzisiaj – można bez końca ciągnąć, chciałem tylko pokazać, że nie wiem, jaki był Gowin jako jasielski licealista, ale on sam też już pewnie tego nie pamięta i ten etap życia wyparł. Krakowski jest przecież, mama była z domu Wierzynek. Tak, jest Gowin krakowski jak Smok Wawelski. Zresztą, podobny – też długi, pokręcony i nie wiadomo, o co chodzi.
A miasto to pojemne, zauważyłem na początku. Zmieściło także i pana Zbigniewa. On również przyjezdny, ale godny bardzo. Sieriozny tak, że pan Jarosław mógłby przy nim za psotnego lajkonika robić. Maniery ma, człowiek to grzeczny, żonaty, żona zresztą taka, jakby sześć żon miał i jest to miara uznania. Ziobro jako rozmówca jest krotochwilny jak ustawa o karach za znęcanie się nad dziećmi. Jego koalicyjne dialogi z Gowinem na podcastach mogliby przepisywać na bezsenność. Ale tylko na receptę, bo przedawkowanie groziłoby ciężką katatonią. Owszem, jest cokolwiek patetyczny, ale skoro symfoniom nikt tego nie wypomina, to i ministrom wolno. I jeszcze życzliwy ludziom, zwłaszcza lekarzom oraz prawnikom, jest pan Zbigniew, i całkowicie bezinteresowny, dobrami tego świata niezainteresowany. Matka Teresa, gdyby go poznała, w kompleksy by wpadła.
Tu wprowadzić należałoby bohatera trzeciego, z Warszawy, pana Jarosława. Nie, za wcześnie na puentę, a już z pewnością nie będzie nią uwaga, że jakże szkoda Kaczyńskiego, z kim on pracować musi. I choć mądrzejsi ode mnie zauważyli, że nie należy ludzi oceniać po ich przyjaciołach, Judasz miał przecież nie najgorszych, to akurat nie jest ten przypadek. Tu raczej bliższa byłaby uwaga o pałacu, który wart jest Paca, i niech to starczy za charakterystykę postaci.
No dobrze, powiecie państwo, skoro już mamy w naszej opowieści trzech głównych bohaterów, to czas na akcję. A nie, niespodzianka, na nią będzie trzeba poczekać, ale będzie to taka akcja, że przegapić się nie da, z ogniami bengalskimi i krwią lejącą się strumieniem. Po tych paroksyzmach miłości i wzajemnego zaufania, jakie nam ostatnimi czasy zafundowali dwaj Jarosławowie, twierdzę, że na akt trzeci przyjdzie nam zaczekać najpóźniej do jesieni. A w trzecim akcie, jak u Czechowa, wypali strzelba, w tej roli – oklaski na wejście – pan Zbigniew.