Nie tylko spichlerz Europy

Nie byliśmy potentatem w międzynarodowym handlu, nie dorobiliśmy się wielkiej floty handlowej, nie leżeliśmy na najważniejszych szlakach wymiany towarowej, ale bez produktów made in Poland zachodni konsumenci nie mogli się często obejść

Publikacja: 18.08.2012 01:01

„Odwiedź Polskę, zanim Polacy odwiedzą ciebie”, czyli słynny „Lisowczyk”?Rembrandta

„Odwiedź Polskę, zanim Polacy odwiedzą ciebie”, czyli słynny „Lisowczyk”?Rembrandta

Foto: The Granger Collection

Polska obecność na zagranicznych rynkach zaczęła się od niezbyt chlubnego produktu: niewolników. Kraje słowiańskie były cenionym ich dostawcą. Z relacji podróżnika i kupca Ibrahima Ibn Jakuba, który dotarł do Pragi, wiadomo, że w mieście tym działał w najlepsze wielki targ niewolników. Również tamtejszy książę Bolesław II uprawiał ten proceder, za co zresztą sypały się na jego głowę gromy ze strony św. Wojciecha. Zamęczonego później przez Prusów świętego szczególnie irytowało, że władca sprzedaje także chrześcijan. Skoro niewolnikami handlował książę czeski, brat żony Mieszka I, Dobrawy, to tym bardziej musiał to robić dysponujący większym i szybko rosnącym terytorium książę Polan. Nie porywał raczej wikingów, czy Niemców, a tych, którzy znaleźli się na szlaku podbojów, z kręgu swoich przyszłych poddanych.

Gdzie trafiali nieszczęśnicy? W wielu językach zachodnich czy arabskim „Słowianin" i „niewolnik" to synonimy. To pokazuje kierunki wywozu. Najgorszy był los tych, którzy trafiali do arabskiego kalifatu w Kordobie w Hiszpanii. Tam panował wielki popyt na eunuchów. Zarazem – to dzięki wpływom z tego procederu przepych polskiego dworu olśnił cesarza Ottona III, który odwiedził następcę Mieszka, Bolesława Chrobrego w Gnieźnie. O ile po przyjęciu chrześcijaństwa i ustabilizowaniu granic handel ludźmi zaczął zamierać, o tyle dalej rozwijał się eksport skór, wosku czy bursztynu. Oczywiście, był zdecydowanie mniej dochodowy. W dodatku dokonywał się na niewielką skalę. Nie oszukujmy się: w średniowieczu, aż do czasów Kazimierza Wielkiego, byliśmy krajem peryferyjnym, rzadko zaludnionym, autarkicznym, zacofanym.

W końcu XIII wieku pojawia się jednak produkt cenny jak srebro – sól –  i staje się naszym hitem eksportowym. Sól poprawiała smak potraw, ale przede wszystkim służyła jako najważniejszy konserwant mięsa i ryb. Stosowano ją też do kiszenia warzyw czy produkcji serów, a nawet jako lekarstwo.

Polska sól z kopalni w Wieliczce i Bochni zaczęła płynąć na obejmujące wówczas i Słowację, i Chorwację i część dzisiejszej Rumunii Węgry, a także do Czech i Austrii. Najstarszym śladem eksportu soli z Małopolski na Orawę jest dokument króla Węgier Beli IV z 1265 roku. Nakazywał on kupcom z Liptowa płacenie cła wwozowego od polskiej soli w przygranicznej komorze celnej. Z polskich kopalń dostarczano sól na ogół w postaci „bałwanów", czyli ociosanych brył o wadze ok. 600 kg. Dla bezpieczeństwa kupcy formowali solne karawany.

Eksportowe zboże

W  Rzeczypospolitej Obojga Narodów panowało przeświadczenie, że Europa Zachodnia nie jest w stanie wyżywić się bez polskiego zboża – a my robimy jej wielką łaskę, sprzedając ten cenny produkt. To oczywiście przesada, ale w końcu XVI i I połowie XVII wieku byliśmy największym dostawcą zbóż na europejskie rynki, co zapewniało nam dodatni bilans handlowy. Zaczęło się od odzyskania przez Polskę Pomorza Gdańskiego i dostępu do morza. Według prof. Henryka Samsonowicza w 1460 roku wywóz stanowił 60 tys. grzywien pruskich, zaś import 183 tys. Ujemne saldo było więc ogromne. W 1492 roku, gdy Kolumb odkrywał Amerykę, bilans handlowy Polski przedstawiał się zgoła inaczej. Eksport sięgał 322 tys. grzywien, zaś import 245 tys. grzywien.

Eksportem zajmowali się początkowo mieszczanie z Lublina, Sandomierza, Kazimierza, Płocka czy Chełmna. Potem wzięła się zań szlachta. Zarabiali także Gdańsk i kupujący w nim zboże Holendrzy. Rekordowy był 1618 rok, kiedy to wywieziono za granicę 200 tys. łasztów (około 440 tys. ton).

Według „Historii gospodarczej Polski" Andrzeja Jezierskiego i Cecylii Leszczyńskiej zboże stanowiło na  przełomie XVI i XVII wieku od 65 do 80 proc. eksportu, zaś drewno od 8 do 20 proc. W tym czasie eksportowano też rocznie średnio 40 tys. wołów.

Konsekwencją był rozkwit tzw. gospodarki folwarczno-pańszczyźnianej. Miało to swoje uboczne skutki w postaci zbytniego uzależnienia się od eksportu jednego produktu, którego ceny w XVII wieku zaczęły spadać. W odpowiedzi coraz mocniej obciążano chłopów pańszczyzną. Gospodarka nie miała też bodźca, by rozwijać własną wytwórczość przemysłową. Wszystko co trzeba po prostu kupowano za granicą. Okazało się to zgubne.

Nie brakuje jednak głosów, że z tym polskim spichlerzem Europy to wielka przesada. Tak uważa dr Krzysztof Boroda z Uniwersytetu w Białymstoku, zajmujący się historią gospodarczą wczesnej ery nowożytnej. Zwraca uwagę, że sam Amsterdam konsumował rocznie 21 tys. łasztów, czyli nieco mniej niż połowę średniego rocznego eksportu.

Zboże zdecydowanie przyćmiło jednak inny polski hit eksportowy – drewno na potrzeby budowy okrętów. Niejeden brytyjski statek miał maszt z polskiej „jodły gdańskiej". W XVIII w. polskie lasy są już mocno przetrzebione i kupcy angielscy narzekają na malejące wymiary pni. Wypierają nas z rynku dostawy z Ameryki i Rosji.

Prekursorzy GM

Inaczej było z produktami wódczanymi, które pozostają naszym szlagierem od XV wieku, gdy równolegle do zboża rósł eksport naszej wódki, okowitki czy likierów. Kraków produkował wówczas dla Czech i Śląska, Poznań dla Niemiec. Tylko w okolicach Gdańska działało w XVI wieku 680 gorzelni. Do Anglii, Holandii, Francji czy Niemiec płyną stąd takie likiery jak Der Lachs' Goldwasser czy wódka Żołądkowa Gorzka.

Gdyby nie było potażu,
nie byłoby ekwipażu;
Skarb to nie dość wielbiony:
z popiołów mamy galony
– pisał biskup Ignacy Krasicki.

Potaż, produkowany z popiołu pochodzącego ze spalania drewna i węgla drzewnego, był stosowany przy  produkcji wyrobów ceramicznych, farb, szkła, mydła, a nawet w piekarniach. W XVII i XVIII wieku stał się polską specjalnością. To dlatego Anglicy, zakładając pierwszą osadę w Ameryce w Jamestown, ściągnęli specjalistów z Polski, najpewniej z Prus Królewskich. Dowodzący osadniczą wyprawą John Smith (znany ze związku z piękną Pocahontas) wspominał o „ośmiu Polakach i Niemcach". W kolejnych dokumentach pojawiły się nieco konkretniejsze wzmianki, w których występuje „Molasco, a Polander" oraz „Matthew, a Polander" – ten ostatni zabity w 1622 r. podczas ataku Indian.

Niedawno NBP wybił trzy monety, w tym srebrną o nominale 10 zł, która w środku ma wbudowany szklany element, symbolizujący fakt, że pierwsi polscy osadnicy byli także hutnikami szkła. Umiejętności ich były nie do przecenienia. Gdy Polakom odmówiono prawa głosu, gdyż nie byli poddanymi angielskiego króla Jerzego, po prostu przerwali pracę, tym samym, można rzec, organizując pierwszy w Ameryce strajk. Władze kolonii skapitulowały, nie mając na miejscu takich specjalistów, i przyznały im prawo wyborcze. „(...) Będą oni obdarzeni prawem głosu i uczynieni tak wolnymi, jak każdy inny tutaj mieszkaniec. Zaś aby ich umiejętność wyrobu smoły, dziegciu i mydła nie umarła z nimi, ustala się, że pewna ilość młodych ludzi będzie umieszczona między nimi, aby wyuczyć się ich umiejętności i wiedzy dla przyszłej korzyści" – czytamy w księdze sądowej Wirginii pod datą 13 lipca 1619 roku. Tak oto stworzyliśmy zalążki przemysłu USA, kiedy nikt jeszcze nie słyszał o GM czy Fordzie.

A co dopiero najemnicy??Rembrandt uwiecznił ich na obrazie „Polski jeździec", Juliusz Kossak malował „Lisowczyków nad Renem". Niemieckie, rosyjskie, francuskie czy włoskie matki długo jeszcze straszyły nimi swoje niegrzeczne dzieci.

Polskie formacje wojskowe, a  zwłaszcza jazda, w XVI i XVII wieku cieszyły się doskonałą renomą, a w Europie toczyły się wówczas liczne wojny. Polscy żołnierze stali się cennym towarem eksportowym. Zapamiętani zostali zwłaszcza lisowczycy, formacje lekkiej jazdy, nazwane tak od swego pierwszego dowódcy Aleksandra Józefa Lisowskiego.

Podczas Wielkiej Smuty sformował swój pułk w służbie carskich samozwańców. W służbie cesarskiej Lisowczycy zadebiutowali w 1619 roku, gdy przywódca protestantów węgierskich, książę siedmiogrodzki Gabor Bethlen, obiegł wspólnie z Czechami Wiedeń. Licząca 10 tys. żołnierzy polska formacja rozbiła jego armię pod Humiennem, co zmusiło powstańców do wycofania się z Austrii. Podczas wojny trzydziestoletniej Lisowczycy (w liczbie do 15 tys. żołnierzy) walczyli na terenie Rzeszy przeciw protestantom i wspierającym ich Szwedom, Francuzom czy Holendrom, m.in. nad Renem, przeciw Wenecji w Lombardii czy w północnej Francji.

Ponieważ żołd cesarski nie był wysoki – wynosił 15 zł kwartalnie, trzy razy mniej niż dostawali husarze w Polsce, wymogli zgodę na plądrowanie terenów przeciwnika. Lisowczycy zachwycali niemieckich książąt pokazami konnej dżygitki, wnieśli swój wpływ do taktyki wojskowej (uderzenia na białą broń, liczne fortele związane z pozorowanym odwrotem i nagłym kontratakiem – tzw. tatarski taniec) oraz przyczynili się do wprowadzenia w zachodnich armiach wygodniejszych „polskich siodeł".

Na lisowczykach jednak nie kończy się lista Polaków służących w innych armiach. W wojsku cesarskim służyli Hieronim Lubomirski czy znany za sprawą Henryka Sienkiewicza ks. Bogusław Radziwiłł. Międzykontynentalną karierę wojskową przeszedł Krzysztof Arciszewski. Brał udział w wojnie trzydziestoletniej, podczas której bronił Bredy pod dowództwem ks. Maurycego Orańskiego czy zdobywał protestancką twierdzę La Rochelle we Francji. W 1629 roku w służbie holenderskiej walczył z Hiszpanami i Portugalczykami w Ameryce Południowej. Został naczelnym dowódcą sił holenderskich w Brazylii, zdobywając takie twierdze jak Arrayal czy Porto Calvo. Głośne były jego obserwacje Indian spisane w dziele Gerarda Vossa „De theologia gentili et physiologia christiana sive de origine et progressu idolatriae".

W XVIII wieku młodzież zaciągała się do innych armii, nie mogąc realizować swych planów w niewielkim wojsku Rzeczypospolitej. Generał Jan Henryk Dąbrowski zanim wsławił się udziałem w insurekcji kościuszkowskiej czy formowaniem Legionów, służył w armii saskiej.

Strój alla Polacca

Za znaczącą pozycją polityczną Polski w XVII wieku przyszła moda na polskie ubiory. Noszone były w Niemczech, Skandynawii, we Włoszech, a nawet w Hiszpanii, najczęściej ze względu na wygodę po domu. Wystarczy popatrzeć na portrety z epoki. Czasem są to tylko elementy stroju, np. Elżbiety I Tudor, króla duńskiego Chrystiana IV czy elektora brandenburskiego Fryderyka Wilhelma. Nawet Gustaw II Adolf, który walczył z Rzecząpospolitą przez kilkanaście lat, odziewał się także w „strój polski", czyli polsk dråkt. Zachowała się m.in. prośba arcyksięcia Leopolda Habsburga do Zygmunta III Wazy o polskie stroje dla syna.

Popularyzacji polskiego ubioru sprzyjały robiące wielkie wrażenie barwne wjazdy polskich poselstw. Najsłynniejszy był Jerzego Ossolińskiego do Rzymu w 1633 roku. Tak efektowne promocje Polski robiły największe wrażenie, gdy jej pozycja była silna. Gdy po przegranej wojnie z Turcją w latach 70. XVII wieku wezyrowi Kara Mustafie (późniejszy przeciwnik Sobieskiego pod Wiedniem) doniesiono, że konie z polskiego poselstwa do  Stambułu gubią srebrne podkowy, odparł: „Podkowy ich konie mają srebrne, ale głowy ich ołowiane".

Węgiel i samoloty

Kiedy Polska, po latach zaborów, odzyskała niepodległość, dysponowała zrujnowaną wojną i sklecaną z trzech niedopasowanych kawałków gospodarką. Musiała budować swój rozwój oparty na węglu. Nie było to łatwe. Już w 1925 roku władze niemieckie wstrzymały import polskiego węgla, rozpoczynając wojnę celną i zmuszając producentów do  szukania nowych rynków zbytu. Mieliśmy szczęście. Wielki strajk brytyjskich górników w 1926 r. spowodował, że przejęliśmy dużą część rynku skandynawskiego. Aby pozyskać cenne dewizy, rząd wspierał sprzedaż węgla za granicą. Zniesiono podatek węglowy, rozpoczęto budowę portu w Gdyni i magistrali kolejowej Śląsk – Gdynia. Obniżono nawet taryfy kolejowe za przewóz węgla do portów. W efekcie eksport polskiego węgla w latach 1924–1938 wyniósł 172 mln ton.

W okresie międzywojennym pojawiały się też próby budowy polskich koncernów wytwarzających bardziej skomplikowane wyroby na eksport. Polska stała się dużym producentem lokomotyw. Państwowa firma Fablok w latach 1930–1939 sprzedała za granicę 70 parowozów do Bułgarii, Łotwy, Maroka czy ZSRR. Parowóz PM-36 zwany „piękną Heleną" dostał złoty medal na Międzynarodowej Wystawie Techniki i Sztuki w Paryżu w 1937 roku.

Do ekspansji przyłączył się kapitał prywatny. Firma E. Wedel swoje słodycze dostarczała nawet do Japonii. W 1936 r. firma zakupiła samolot RWD13, który mógł pokonać odległość 600 km bez lądowania i latał z towarem po całej Europie.

Polska postawiła na budowę własnego przemysłu obronnego, mając świadomość łatwego zablokowania dostaw sprzętu, jak to miało miejsce w przypadku wojny z 1920 roku. Eksportem zajmowała się państwowa spółka SEPEWE. W latach 1926–1939 za jej pośrednictwem zagraniczni nabywcy kupili w Polsce sprzęt wojenny wart ok. 350 mln zł.

Szczególnie dobrze rozwinęły się wytwórnie sprzętu lotniczego, które szybko zaczęły sprzedawać swoje produkty za granicę. Zaczęło się od „polskiego płata" i zwycięstwa Stanisława Wigury i Franciszka Żwirki na zawodach lotniczych Challenge 1932 w Berlinie. Jakże wielkie było zdumienie Niemców, gdy polski RWD-6 pokonał wszystkich konkurentów.

Polska była jednym z ośmiu krajów na świecie, które eksportowały samoloty. Wąskim gardłem były możliwości finansowania zakupu. Portugalia musiała zrezygnować z kupna 50 myśliwców P-11, gdy polski producent nie był w stanie udzielić jej tak dużego kredytu. Choć nasze myśliwce P-24 trafiły do Turcji, Grecji i Bułgarii, zainteresowanie wzbudzał bombowiec Łoś, a portfel zamówień był pełny. Borykający się z wieloma problemami (np. brak silników odpowiedniej mocy) i brakiem rządowej wizji rozwoju Polski przemysł lotniczy nie zdążył rozwinąć skrzydeł.

Po klęsce wrześniowej ok. 200 inżynierów i 800 techników lotniczych wyjechało z kraju. Twórca myśliwca P-24 i samolotu pasażerskiego Wicher Wsiewołod Jakimiuk zaprojektował dla De Havillanda samoloty szkolne Chipmunk i Beaver. Uczestniczył też w projektach Caravelle i Concorde. Stanisław Rogalski („R" w nazwie RWD) opracował dla Grumana samolot myśliwsko-bombowy F-111 o zmiennej geometrii skrzydeł. To pokazuje, jakie mieliśmy możliwości, gdyby nie ograniczenia finansowe i wybuch wojny.

Przed wojną mieliśmy wojnę celną z Niemcami, wielki kryzys, rozkwit protekcjonizmu, co jawnie utrudniało zdobycie pozycji na zagranicznych rynkach. PRL jawi się jako czas zmarnowanych szans.

Zakonserwowany PRL

Szynka konserwowa Krakus dorobiła się już własnej książki. W „Historiach Krakusa" Tomasz Raczek z sentymentem wspominał o świętach Bożego Narodzenia i rytuale otwierania puszki za pomocą kluczyka, zaś Agata Passent przekonywała, że „zwolennik konserw dobrej jakości to jedyny niestraszny mi konserwatysta!".

Powstała w 1951 roku marka Krakus należąca do przedsiębiorstwa Animex to jeden z nielicznych przykładów skutecznego wylansowania polskiego produktu na Zachodzie. W czym pomogło skierowanie jej do tęskniących za polską żywnością Polonusów. Szczególnie duży sukces marka odniosła w USA, gdzie zdjęcia z puszką szynki robiły sobie gwiazdy Hollywood. Znany senator Bob Dole wraz z puszką Krakusa znalazł się nawet na okładce magazynu „Time".

Poza wyrobami spożywczymi, jak soki Horteksu, wódka Wyborowa czy piwo Żywiec, pewnym punktem naszej obecności za granicą były surowce. Obok węgla pojawiła się siarka i miedź, na które w latach 70. były bardzo korzystne ceny.

Za Władysława Gomułki wyspecjalizowaliśmy się też w budowie fabryk pod klucz. Ponieważ jednak gospodarka komunistyczna nie znała pojęcia rachunku ekonomicznego, nie obeszło się bez takich kwiatków, jak budowa zakładu produkcji kwasu siarkowego w Duisburgu przez Polimex i Ciech. Sprzedano ją za cenę niższą od kosztów stali użytej przy jej wznoszeniu.

Próbowaliśmy zaistnieć na rynku samochodowym. W Polsce wyprodukowano łącznie 1,45 mln fiatów 125, z czego 586 tys. trafiło za granicę (do 80 krajów), m.in. do Wielkiej Brytanii, Francji, Holandii, a nawet do Australii. Jak na 24 lata produkcji, nie jest to jednak wynik oszołamiający. Największe na świecie koncerny produkują ponad 4 mln aut rocznie.

Udało się za to z meleksami z Mielca, które podbiły amerykańskie pola golfowe. Do tej pory powstało 140 tys. sztuk takich pojazdów, także w wersjach bagażowych i pasażerskich. Na rynku amerykańskim Mielec stał się tak znaczącym graczem, że lokalni konkurenci wytoczyli mu nawet proces, oskarżając go o dumping.

Za to na Wschodzie, podobnie jak pod koniec XIX wieku mieliśmy swój czas ekspansji. Płynęły tam meble, tekstylia i kosmetyki, w tym słynny krem Pani Walewska i perfumy Być Może. Zapotrzebowanie było tak wielkie, że rząd PRL postanowił stworzyć nawet wspólne przedsiębiorstwo z ZSRR na bazie Mirraculum i zwielokrotnić eksport na Wschód. Problem w tym, że często sprzedaż jak w przypadku statków, była nieopłacalna. Winien był absurdalny przelicznik dolar/rubel transferowy.

Z produktami wysoko przetworzonymi szło nam bardzo słabo. Zwłaszcza na Zachodzie. Dlaczego? – Postępu technicznego nie dawało się ująć w plany pięcioletnie. Jakość była przeważnie niższa, więc można było konkurować głównie ceną – kwituje prof. Janusz Kaliński z Katedry Historii Gospodarczej i Społecznej SGH.

Jego zdaniem dochodziły do tego NATO-wskie obostrzenia na dostęp do nowoczesnych technologii. Co z tego, że często obchodzili je ludzie jak Marian Zacharski, szpiegujący pod przykrywką dostawcy obrabiarek, gdy potem mało kto potrafił tę wiedzę wykorzystać. W efekcie w 1989 roku pod względem udziału w handlu międzynarodowym znajdowaliśmy się na poziomie pierwszych lat powojennych.

Dlaczego nie mogło się udać, dobrze też ilustruje przykład Jacka Karpińskiego, członka AK, powstańca warszawskiego, który zaprojektował w 1969 roku pierwszy w kraju minikomputer K-202. Urządzenie pracowało z szokującą wówczas szybkością miliona operacji na sekundę, szybciej niż pierwsze komputery osobiste, które pojawiły się 10 lat później.

Najpierw w przedsiębiorstwie Mera zebrał się aktyw, podumał i odpowiedział mniej więcej tak: „Nie da się tego zrobić, bo jakby było można, to na Zachodzie już dawno coś takiego by zbudowano". Dopiero, gdy zgłosili się Brytyjczycy i wyłożyli pieniądze na projekt genialnego Polaka, produkcja mogła się rozpocząć. Problemem okazało się jednak to, że w innym zakładzie Elwro, gdzie 6 tys. ludzi wytwarzało odrę, komputer wielkości szafy i znacznie gorszy, podczas gdy Karpiński produkował lepszy i tańszy za pomocą 200 ludzi. Aparat partyjny uznał Karpińskiego za sabotażystę i dywersanta, niszczącego polski przemysł. Wyrzucono go z pracy, a niedokończone komputery zniszczono. Karpiński skończył kurs rolniczy, wydzierżawił gospodarstwo na Warmii i zajął się hodowlą świń.

Polska obecność na zagranicznych rynkach zaczęła się od niezbyt chlubnego produktu: niewolników. Kraje słowiańskie były cenionym ich dostawcą. Z relacji podróżnika i kupca Ibrahima Ibn Jakuba, który dotarł do Pragi, wiadomo, że w mieście tym działał w najlepsze wielki targ niewolników. Również tamtejszy książę Bolesław II uprawiał ten proceder, za co zresztą sypały się na jego głowę gromy ze strony św. Wojciecha. Zamęczonego później przez Prusów świętego szczególnie irytowało, że władca sprzedaje także chrześcijan. Skoro niewolnikami handlował książę czeski, brat żony Mieszka I, Dobrawy, to tym bardziej musiał to robić dysponujący większym i szybko rosnącym terytorium książę Polan. Nie porywał raczej wikingów, czy Niemców, a tych, którzy znaleźli się na szlaku podbojów, z kręgu swoich przyszłych poddanych.

Gdzie trafiali nieszczęśnicy? W wielu językach zachodnich czy arabskim „Słowianin" i „niewolnik" to synonimy. To pokazuje kierunki wywozu. Najgorszy był los tych, którzy trafiali do arabskiego kalifatu w Kordobie w Hiszpanii. Tam panował wielki popyt na eunuchów. Zarazem – to dzięki wpływom z tego procederu przepych polskiego dworu olśnił cesarza Ottona III, który odwiedził następcę Mieszka, Bolesława Chrobrego w Gnieźnie. O ile po przyjęciu chrześcijaństwa i ustabilizowaniu granic handel ludźmi zaczął zamierać, o tyle dalej rozwijał się eksport skór, wosku czy bursztynu. Oczywiście, był zdecydowanie mniej dochodowy. W dodatku dokonywał się na niewielką skalę. Nie oszukujmy się: w średniowieczu, aż do czasów Kazimierza Wielkiego, byliśmy krajem peryferyjnym, rzadko zaludnionym, autarkicznym, zacofanym.

Pozostało jeszcze 91% artykułu
Plus Minus
Socjolog wskazuje wiek kluczowej grupy wyborców. Który kandydat do niej dotrze?
Plus Minus
Michał Szułdrzyński: Dlaczego nauczanie Franciszka dla wszystkich było niewygodne?
Plus Minus
Jakim kanclerzem będzie Friedrich Merz? Angela Merkel do końca kopała pod nim dołki
Plus Minus
Tomasz P. Terlikowski: Jakiego papieża potrzebuje Kościół
Plus Minus
Jacek Chwedoruk: Donald Trump chce walczyć z dwoma megatrendami