Himalaizm zimowy jest spełnieniem polskich ambicji. W czasie, gdy inni eksplorowali góry wysokie, żelazna kurtyna powodowała, że Polakom trudno było wyjeżdżać na wyprawy. Kiedy było to już możliwe, okazało się, że śmietankę spiły inne nacje. Trzeba było zrobić to samo, tylko inaczej. Wtedy Andrzej Zawada wymyślił wspinanie zimą.
Dokładnie. Po to, by podnieść poprzeczkę i aby Polacy również zapisali się w historii światowego himalaizmu.
Ale np. taki autorytet jak Piotr Pustelnik jest przeciwnikiem wspinania w zimie i uważa, że to niepotrzebne narażanie się na pewne odmrożenia.
Zima w Himalajach i Karakorum oznacza cierpienie, zimno, odwodnienie, wyczerpanie, walkę o rozgrzanie palców. W zamian dostaję coś wyjątkowego, co wymyka się słowom. Dla mojego „ego" przyjemna jest świadomość, że do końca świata będę zapisany jako pierwszy zimowy zdobywca Gasherbrum I i Broad Peak. Ale istotniejsze jest to, że idąc tam zimą, przekraczam granice, dotykam absolutu, krawędzi siebie, własnej wydolności.
Himalaiści nie są samobójcami. Ale idąc w góry wysokie, musi pan mieć świadomość, że śmierć jest wpisana w to, co pan robi.
Mam taką świadomość. Ze śmiercią w górach stykałem się wielokrotnie. Nie znajdzie pan himalaisty, który wspinał się na ośmiotysięczniki i nie stracił przyjaciół, znajomych, partnerów. Idąc w góry, ufam swoim kompetencjom, swojej zdolności oceny sytuacji. Ale wiem, że mogę się mylić i mogę zginąć. Co więcej, uważam, że warto się wspinać, nawet gdyby miało się to skończyć śmiercią. W myśl zasady, z którą nie każdy musi się zgodzić – że życie krótsze, ale pełne, jest bardziej wartościowe od życia nawet długiego, ale pustego, bez „ognia", marzenia, które nas rozpala. Gdy ktoś mówi, że wspinanie jest niebezpieczne, odpowiadam, że gdybym czytał statystyki wypadków drogowych, to bałbym się usiąść za kierownicę. Nie wiem, kiedy się skończy moja ziemska droga. Co więcej, uważam, że z biegiem czasu moje szanse na przeżycie wzrastają. Dziś robię ekstremalne rzeczy, ale robię to profesjonalnie. Kiedy w wieku 15 lat robiłem proste drogi w Tatrach, bywałem w sytuacji zagrożenia częściej niż teraz.
Jak to jest z „braterstwem liny" w górach, bo ta sprawa – także w kontekście tego, co się stało na Broad Peak – budzi wiele kontrowersji?
„Braterstwo liny" nadal jest bardzo istotne, w tej kwestii nic się nie zmieniło. Podczas ataku szczytowego na Broad Peak szedłem związany liną z Arturem Małkiem, ponieważ pierwszy odcinek zaraz po wyjściu na przełęcz wymagał ścisłej, sztywnej asekuracji. Potem lina nie była już elementem bezpieczeństwa, tylko zagrożenia. Jednak dzięki temu, że miałem 100-procentowe zaufanie do mojego partnera, my tej liny nie rozwiązaliśmy. Natomiast i dla Artura, i dla mnie było jasne, że w przypadku mojego błędu zginę ja i on, natomiast w przypadku jego błędu zginiemy on i ja. Wiążąc się z Arturem liną, złożyłem swoje życie w jego ręce. Trudno mi znaleźć lepszą egzemplifikację „braterstwa liny". Jeżeli więc ktoś mówi, że na Broad Peak zabrakło „braterstwa liny", to ręce mi opadają. Bo dla mnie ostatecznym „braterstwem liny" jest bezpośrednie złożenie swojego życia w ręce partnera.
To paraliżuje czy mobilizuje?
To po prostu jest. Ja się na to godzę, ponieważ mam zaufanie do swojego partnera. Gdybym nie miał zaufania, nigdy bym się nie związał z nim liną. Dlatego nie możemy iść w Himalaje z przypadkowymi ludźmi. Zmiana pokoleniowa polega na tym, że kiedyś na wyprawy jeździli przyjaciele. Dziś grono himalaistów, którzy mogą robić poważne wejścia, jest na tyle wąskie, że ciężko się wspinać z przyjaciółmi. Maćka i Tomka poznałem dopiero na wyprawie na Broad Peak. I na chwilę obecną doskonale potrafię wyobrazić sobie sytuację, że wspinam się z facetem, z którym na poziomie codziennym niekoniecznie dobrze się dogaduję. Natomiast jeżeli ta osoba jest w górach profesjonalna, odpowiedzialna, dba o siebie i swojego partnera, to mogę z nią pójść w góry. Na wyprawie na Broad Peak wszedłem z Maćkiem Berbeką w tak głęboką relację, że jej zbudowanie „na poziomie morza" zajęłoby mi dużo czasu. W górach to wszystko jest nieprawdopodobnie skondensowane.
Kiedy Carlos Carsolio spotkał Wandę Rutkiewicz na Kanczendzondze, próbował namówić ją, by nie szła dalej. Rutkiewicz, twarda kobieta, odmówiła. Poszła w górę i zginęła. Czy powinien bardziej nalegać?
Wchodzimy w fundamentalną kwestię, czy mamy prawo stawiać się w pozycji osoby, która wie lepiej od samego zainteresowanego, co jest dla niego dobre. Nie wiem. Byłem w podobnej sytuacji. Na Makalu, kiedy już schodziliśmy z Arturem Hajzerem ze szczytu, spotkaliśmy idącego w górę Tomka Wolfarta. W mojej ocenie kontynuowanie przez niego drogi na szczyt prawie na pewno skończyłoby się jego śmiercią. Chciałem go zawrócić. Powiedziałem: „Tomek, wiem, że jesteś bardzo ambitny i pewnie mnie nie posłuchasz, ale gdybym był na twoim miejscu, to bym zawrócił. Złapiesz »kibel« (w slangu wspinaczy – biwak) i zginiesz". Odpowiedział, że wszystko jest w porządku i da radę. Być może powinienem użyć wtedy siły, ale nie wyobrażałem sobie, że zaczniemy się szarpać na wąskiej grani szczytowej. Jestem zwolennikiem poglądu, że człowiek ma prawo decydować o sobie, nawet jeżeli konsekwencje tego będą dramatyczne. Tomek poszedł na szczyt, przy zejściu „złapał biwak", ale przeżył go. Jednak konsekwencje tego chłopcy odczuwają do dziś, zarówno Tomek Wolfart bowiem, jak i jego partner Maciek Stańczak bardzo poważnie się odmrozili, co skończyło się amputacjami. Czy powinienem wtedy zareagować ostrzej? Nie wiem. Wierzę, że człowiek ma prawo samodzielnie podjąć decyzję. I my musimy to uszanować. Na Broad Peak chłopcy wiedzieli, że będą schodzili samodzielnie, wiedzieli, jaka jest sytuacja. Pomimo tego zdecydowali się wejść na szczyt. Myślę, że musimy uszanować ich decyzję, tak jak ja uszanowałem decyzję Tomka Wolfarta, a Carlos Carsolio decyzję Wandy Rutkiewicz.
Co dalej? Myśli pan o Koronie Himalajów i Karakorum?
Tzw. kolekcjonowanie gór jest mi zupełnie obce. Skupiam się raczej na jednym celu naprzód, bo wiem, że każda wyprawa, każda góra, mnie odmienia. Nie wiem, co będę chciał robić po następnej wyprawie i czy np. nie stwierdzę, że teraz jadę wspinać się w Alpach lub robić techniczne drogi. Nie chciałbym też być kojarzony wyłącznie z ośmiotysięcznikami. Wiem, że mam predyspozycje do tego, by chodzić po dużych wysokościach, ale kocham wspinanie w każdej formie. Wycofałem się z tegorocznej letniej wyprawy na Nanga Parbat, bo stwierdziłem, że potrzebuję trochę czasu, by sobie to wszystko poukładać w głowie, przejść swoją żałobę. Nad tym, co się stało na Broad Peak, nie potrafię przejść do porządku dziennego i od razu pojechać w góry. To nie byłoby zbyt rozsądne, bo jechałbym z dużym obciążeniem psychicznym. Ale nie mam wątpliwości, że wrócę w góry wysokie. Już przed wyjazdem na Broad Peak planowałem wyjazd jesienią na zachodnią ścianę Manaslu. Będzie to próba poprowadzenia nowej drogi na ośmiotysięczniku, czego Polacy nie zrobili od kilkunastu lat. Złożyłem propozycję trzem wspinaczom ze ścisłej światowej czołówki: jednemu Polakowi i dwóm wspinaczom zagranicznym. Myślę, że Manaslu jest świetnym projektem, by w końcu się nie udało (śmiech). Poprzeczka jest zawieszona bardzo wysoko. Ale myślę, że nie ma co robić kroku w tył. Trudno sobie wyobrazić, że po dwóch pierwszych zimowych wejściach na Gasherbrum I i Broad Peak, po wejściu na K2 zacznę nagle chodzić normalnymi drogami w sezonie letnim.
—rozmawiał Jaromir Kwiatkowski
Adam Bielecki (ur. 1983 w Tychach) jest himalaistą, pierwszym zimowym zdobywcą ośmiotysięczników Gasherbrum I (9 marca 2012) i Broad Peak (5 marca 2013), zdobywcą K2 (31 lipca 2012) i Makalu (30 września 2011). Absolwent Psychologii Uniwersytetu Jagiellońskiego. Był uczestnikiem zimowej tragicznej wyprawy na Broad Peak, w czasie której zginęło dwóch jej uczestników: Maciej Berbeka i Tomasz Kowalski.