Co oni tam właściwie robili? Uznawali swoją porażkę czy fetowali kolejne zwycięstwo? W jakim charakterze zostali zaproszeni; Wercyngetoryksa, przywódcy ostatniego wielkiego zrywu przeciwko Juliuszowi Cezarowi, obwożonego potem ulicami Rzymu i publicznie upokarzanego? Chyba raczej nie.
Liderzy tych samych sił, które cztery lata temu go obalały, dziś fetują zwycięstwo Donalda Trumpa – ubrani we fraki, w jednym rzędzie z nowym prezydentem USA. Przywódcy big-techowej irredenty, ostatniego wielkiego zrywu w obronie demokracji liberalnej, jaka przed czterema laty skazała Trumpa na banicję. W tym samym czasie ze sceny schodzi Ananiasz progresywizmu, pupilek naszej pani, inkluzywności, Justin Trudeau. Nie ma zbiegów okoliczności, jest tylko wiatr zmian.
Czytaj więcej
Sztuczna inteligencja jest epigonem – tym drugim. Kopistą, kompilatorem. Im sprawniejszym, tym bardziej ślepym naśladowcą tego, co już zostało stworzone przed nią. Nie ma przecież oczu, w których mógłby się odbić błysk burzy ani twarz jakiejś nowej Giocondy. Nie ma ciała, które mógłby przeszyć dreszcz zimna albo zachwytu.
Tylko kto tu jest właściwie wiatrem, a kto żaglem? Czy to technopanowie z Doliny Krzemowej złożyli hołd lenny… nie, nie Trumpowi przecież, ale temu wszystkiemu, co (często wbrew sobie) reprezentuje, czego stał się twarzą i symbolem? Wielkiej korekty, pieriedyszki w pogoni za postępem? Odruchu samoobrony Zachodu – nawet jeśli miałby być on przedśmiertnym skurczem, to i tak trudno nie sympatyzować raczej z nim niż z tymi wszystkimi, którzy zachęcają do podkręcenia tempa przed metą, wyznaczaną przez głęboką przepaść. Wydaje mi się, że Dolina Krzemowa zrozumiała, że demokracja liberalna w swej późnej, posuniętej w latach i pozbawionej wszelkiego wdzięku postaci, stała się kompletnie zgraną kartą. Że stawiając na nią, podcinają gałąź, na której siedzą – tracą resztki wiarygodności w oczach użytkowników swoich produktów.