Dzieci nie ma i nie będzie. Kto zawinił: boomersi, millenialsi, kobiety, mężczyźni?

Starsze pokolenia zostawiły młodym w spadku świat, w którym trudno jest wychowywać dzieci. Zniknięcie pomocnej „wioski” oraz niechęć do maluchów również nie ułatwiają sprawy. No dobrze, ale czy młodzi nie mają sobie nic do zarzucenia w tej kwestii?

Publikacja: 13.12.2024 10:15

Dzieci nie ma i nie będzie. Kto zawinił: boomersi, millenialsi, kobiety, mężczyźni?

Foto: AdobeStock

Mam wśród znajomych młode małżeństwo. Oboje są doktorami prężnie rozwijającymi swoje naukowe kariery, a zatem ich aktywność przez lata koncentrowała się głównie wokół pisania kolejnych artykułów, wyjazdów na konferencje, przesiadywania w bibliotekach. Aż w pewnym momencie zdecydowali się na dziecko. Problemy zbliżały się do nich wielkimi krokami, chociaż oni sami zdawali się tego nie zauważać, może w myśl polskiej zasady „jakoś to będzie”. Rzeczywistość jednak bardzo szybko zweryfikowała tę niefrasobliwość. Co ciekawe, najboleśniej uderzyła w pana małżonka. Zdawało się, że jest to człowiek światowy i dobrze poinformowany, a jednak sądził, że po narodzinach potomka jego połowicy coś automatycznie i błyskawicznie przestawi się w mózgu (może przez kobiecą empatię, estrogen czy cokolwiek innego, w miarę naukowego, co ma tłumaczyć „naturalny” podział między płciami) i ona już nie będzie chciała jeździć na te wszystkie konferencje, czytać tych książek i dzięki temu z pełnym zaangażowaniem skupi się na dziecku. Taki miał model rodziny: mężczyzna + żona i dzieci, gdzie on jest skoncentrowany na pracy, rozwija swoje pasje, a ona każdorazowo prosi o wychodne, gdy ma ochotę wyjść gdzieś bez dzieci. A jednak jego żona wcale nie miała na to ochoty i nie miała zamiaru rezygnować z kariery. Obecnie dzieckiem zajmują się przede wszystkim babcie.

Ale zaraz, zaraz… przecież na taką opowieść można mieć w kontrze dziesiątki innych, też z własnego doświadczenia. O tym, jak karierowiczka wszem wobec ogłaszająca, że ona dzieci niet, nagle zachodzi w ciąże i zmienia swoje podejście o 180 stopni, stając się kurą domową z piątką dzieci na karku. Albo o nawróconej imprezowiczce, która nagle w dzieciach odnajduje radość i spełnienie. Mężczyźni w takich historiach pojawiają się rzadziej, ale również ich one dotyczą. Wojna na przykłady z życia wzięte nigdy się nie kończy. Na szczęście dowód anegdotyczny ani niczego nie udowadnia, ani niczego nie przesądza.

Niemniej demografia już od jakiegoś czasu jest jednym z najgorętszych tematów społecznych. Dzietność w Polsce w 2023 r. wynosiła zaledwie 1,16, a według przewidywań w tym roku może ona spaść do poziomu 1,10–1,12. Rodzi się u nas najmniej dzieci w całej Unii Europejskiej, a biorąc pod uwagę cały kontynent, gorzej jest tylko na malutkiej Malcie oraz w pogrążonej w wojnie Ukrainie. Niebezpiecznie zbliżamy się do tych krajów, gdzie dzietność spadła poniżej poziomu 1 (Korea Południowa, Chile, Tajwan, Hongkong czy Tajlandia). Dlatego wcale mnie nie dziwi, że bije się w tarabany. Książek o kryzysie demograficznym mamy już bez liku, można nawet odnieść wrażenie, że co miesiąc wychodzi nowa. Dyskusje o braku dzieci w mediach społecznościowych zdobywają najwięcej lajków, odpowiedzi i reakcji. Załamaniu mają ulec nasz system emerytalny i gospodarka, zaraz nie będzie kogo powołać do wojska. Rolę czarnych bohaterów najczęściej odgrywają kobiety, które dzieci rodzić nie chcą, zostały ogłupione przez media społecznościowe, kulturę indywidualizmu oraz wszelkie inne wynalazki „z Zachodu”. Gdyby tylko one się ogarnęły i zechciały wrócić do kuchni… Ale to już się raczej nie wydarzy.

Owszem, kryzys demograficzny jest faktem, ale trzeba przyjrzeć się jego rzeczywistym przyczynom, a nie tym wyrosłym na gruncie naszych osobistych przekonań, bardzo często podpartych autorytetem tzw. chłopskiego rozumu. A właśnie tak skonstruowane opinie nierzadko podbijają szturmem media społecznościowe, choć skutkują tylko jednym – jeszcze bardziej pogłębiającym się rozdźwiękiem między internetem a realnym życiem.

Czytaj więcej

Pułapki zdrowego rozsądku

Kryzys demograficzny na chłopski rozum

Wyniki badania CBOS z 2023 r. wskazują, że jedynie 6 proc. mężczyzn w przedziale 18–40 lat chce pozostać bezdzietnymi. Inne badanie CBOS-u z tego samego roku, „Postawy prokreacyjne kobiet”, pokazuje, że 68 proc. Polek w wieku 18–45 lat nie chce lub nie wie, czy chce powiększyć rodzinę. Jednak tych zdecydowanie na nie jest tylko 10 proc. (według CBOS, choć na podstawie innego badania), czyli niewiele więcej niż mężczyzn. Jeszcze ciekawsze są powody takiej decyzji. Ankietowani, uzasadniając, dlaczego nie chcą mieć dzieci, najczęściej powoływali się na powody osobiste (55 proc.), np. po prostu nie lubią dzieci (18 proc.), to dla nich zbyt duża odpowiedzialność (10 proc.), wspominali o wygodzie i niezależności (7 proc.) oraz o tym, że na razie jest na to za wcześnie (również 7 proc.).

Wszystkich tych, którzy już chcą zacząć mówić o upadku cywilizacji, degrengoladzie, egoizmie, indywidualizmie, pragnę powstrzymać. I wytłumaczę, dlaczego na początek skoncentruję się na kobietach. Otóż to przede wszystkim w nie są wymierzone ostrza krytyki demograficznych ekspertów, nawet jeśli nie bezpośrednio. Tymczasem dlaczego badając dzietność, mówi się głównie o kobietach, tak jakby rola mężczyzn była w całym tym procesie drugorzędna?

Kiedy przeglądam media społecznościowe i czytam różnorodne wpisy o dzieciach, rodzinach, małżeństwach, to wcale się nie dziwię, że coraz więcej Polek zastanawia się nad tym, czy przekazać swe geny dalej. Dyskurs w tej materii zdecydowanie nie stoi po ich stronie. Oczywiście to tylko ich wina, że w Polsce rodzi się tak mało dzieci. Zamiast na rodzinę postawiły na karierę, rozwój osobisty, wolą przekładać papierki w „korpo”, scrollować telefon i po prostu się lenić. Takie gadanie można jeszcze przeżyć. Analogicznie można przełknąć gadanie o tym, że kobiety uświęca jedynie bycie matką. Jednak kolejne ludowe mądrości z mediów społecznościowych są już zdecydowanie bardziej niebezpieczne, gdyż kreują nieprzyjazny macierzyństwu klimat. Otóż raczą nas one tym, że kobiety z natury są głupsze, a największą szkodą, jaką wyrządziła im cywilizacja, było to, iż pozwolono im studiować i pracować na równi z mężczyznami. Dalej jest jeszcze lepiej: tylko one mogą zajmować się dziećmi, bo natura, estrogen i empatia. Mężczyzna nie jest stworzony do tego, aby przewijać dziecko czy przez trzy godziny układać z nim klocki. To potrafią tylko przedstawicielki płci pięknej, no ale już tego nie dostrzegają, bo dały się zwieść propagandzie (mediów, ideologii progresywnych, Zachodowi – niepotrzebne skreślić). Gdy tylko się ogarną, to cywilizacja wróci na właściwe tory.

Co ciekawe, ćwierkają tak nie tylko mężczyźni, lecz także kobiety, które z macierzyństwa uczyniły oręż do dyscyplinowania innych. Szkoda tylko, że te same kobiety bardzo często wcześniej ostrzegają córki… przed posiadaniem dzieci. Dziewczyny bardzo wcześnie słyszą o tym, że wraz z dzieckiem kończy się wolność, zabawa, traci się sposobność rozwoju. No po prostu, gdy pojawia się potomstwo, to świat się kończy. A potem jest lament, że te dziewczyny nawet po trzydziestce dalej nie chcą mieć dzieci.

Kiedy kobiety zostaną już odpowiednio zbesztane, chórek ten często przechodzi do ogólnego narzekania na młodych, którym wygoda i niezależność za bardzo uderzyły do głowy. Bo kiedyś było biedniej, skromniej, ale dzieci były. Mieszkało się na kupie w kawalerce, jadło chleb z cukrem, niczego się nie miało, lecz nikomu to nie przeszkadzało. A teraz to same fanaberie – prawo do własnego mieszkania, żłobki wymyślają, chcą mieć czas wolny. Wiadomo, gdzie tym młodym się poprzewracało, jak źle ustawili swoje priorytety. I właśnie takie poglądy, stale obecne w dyskursie, wręcz już ogorzałe, należy rozbroić i ukazać, jak wielkie szkody wyrządzają. Zwłaszcza że przykrywają oraz zaciemniają dużo ważniejsze źródła kryzysu demograficznego.

Nie feminizm jest problemem tylko indywidualizm i brak wioski

Nie ma co ukrywać, w społeczeństwie zaszły istotne zmiany, których skutkiem jest m.in. niska dzietność, jednak nie zawsze dobrze je lokalizujemy. Zamiast zbliżać się do prawdy, marzymy tylko o tym, aby nasza wizja świata okazała się prawdziwa. W tym miejscu przyjrzę się zatem, dlaczego mężczyźni chcą mieć dzieci, ale tak za bardzo nie chcą się nimi zajmować, przynajmniej na pierwszym, najbardziej angażującym i wymagającym etapie ich rozwoju. W końcu tak się to przedstawia w internecie, więc tak musi być, nieprawdaż? To tam młode dziewczyny mogą przeczytać, że w domu zadaniem mężczyzny jest raz na jakiś czas wnieść pralkę, zrobić remont, wymienić opony na zimę, tudzież narąbać drewna, a kobiety – codzienna opieka nad dziećmi, gotowanie i sprzątanie. Ideałem zatem miałby być wspomniany na początku model: mąż + żona i dzieci. Nie oszukujmy się – dla mało kogo brzmi to atrakcyjnie. Nadmiar obowiązków może zabić każdą radość, nawet tę czerpaną z rodzicielstwa. A właśnie taka atmosfera wytwarza się w mediach społecznościowych. Swoje do pieca dokładają też kobiety chętne krytykować każdą, która nie wpisuje się w ideał matki Polki. W tej kategorii kryteria są tak wyśrubowane, że nie chodzi już o to, że kobieta powinna w pełni poświęcić się dziecku, nie pracować i gotować mu obiadki. Teraz musi zapewnić mu jeszcze odpowiedni rozwój, stosowne zajęcia edukacyjne, aktywności, pożytecznie spędzony czas. Oczywiście sama, bo zgodnie z odwiecznymi założeniami facet się na tym nie zna.

Na szczęście w świecie rzeczywistym sytuacja nie jest aż tak dramatyczna. Ludzie normalnie wiążą się w pary oraz dzielą się obowiązkami zgodnie z własnymi ustaleniami, tak jak im pasuje. Jeszcze, bo mimo wszystko statystyki są nieubłagane – rodzi się nas coraz mniej. Może nam to nie pasować, ale rzeczywistość społeczna się zmieniła. Tyle tylko, że nasze przekonania i wyobrażenia rozmijają się ze stanem faktycznym. Wydaje się, że wielu z nas, niezależnie od płci, dalej jest przywiązana do tradycyjnego modelu rodziny, gdzie to mężczyzna zarabia na dom, a kobieta podtrzymuje domowe ognisko (co nie oznacza, że ma nie pracować). Wszelkie odstępstwa od tej reguły traktujemy jako wstrętny feminizm, lewicową ideologię itd. Dlatego kiedyś to było lepiej, bo wszystko toczyło się zgodnie z tym odwiecznie ustalonym rytmem. Złoty wiek pierwszych lat transformacji, gdy było biednie, ale przynajmniej rodziny były pełne, z dziećmi, bywało ciężko, ale każdy jakoś sobie radził i nie marudził. Wizja może i przyjemna dla serca. Szkoda, że nigdy nawet nie stała koło prawdy.

Aby na poważnie wziąć się za bary z kryzysem demograficznym, trzeba w końcu obalić mit mówiący o tym, że kiedyś bardzo ciężko było mieć dzieci, ale mimo to było ich bardzo dużo. Otóż kiedyś, w latach 90. i 2000., dużo łatwiej było mieć dzieci. Owszem, myśląc jedynie ekonomicznie o poziomie zarobków, bezrobociu, stopie życia Polaków – tak, biorąc pod uwagę jedynie te powody, każdy się zgodzi, że łatwo nie było. Jednak pod każdym innym względem było o wiele prościej. Sama wychowywałam się w tamtych latach i dobrze pamiętam, jak to wszystko wyglądało. W klatce, w bloku, gdzie mieszkałam, było jeszcze kilka sąsiadek z dziećmi w podobnym wieku. Gdy była taka potrzeba, to całą hałastrą zajmowała się jedna z nich, czasami dyżur wypadał na moją mamę, ale nie było to codziennie. Każdy weekend spędzałam u dziadków mieszkających blisko. Po szkole biegało się z kolegami i koleżankami na podwórku. Moja mama tak samo jak jej koleżanki miała czas na pracę, rozwój czy odpoczynek. Nikt nie wymagał od rodziców tego, aby poświęcali swoim dzieciom całą swoją uwagę. Potomstwo miało się przy okazji, było kolejnym elementem codziennego życia, niekiedy centralnym, lecz nigdy niezawłaszczającym całego czasu.

Inaczej być nie mogło, gdyż mało kto mógł pozwolić sobie na to, aby choć jedna osoba z gospodarstwa domowego nie pracowała. Dlatego też my, dzieciaki z tamtych lat, biegaliśmy z kluczem na szyi i zajmowała się nami cała wioska – dziadkowie, sąsiadki, a nawet obcy ludzie, gdy trzeba było nas skrzyczeć za zbyt głośne zachowanie lub pomóc, gdy ktoś przy zabawie zrobił sobie krzywdę. Dzieci stanowiły po prostu wspólne dobro. Teraz jest to prywatny obowiązek danej rodziny. Zniknęły rodziny wielopokoleniowe, ponieważ w tamtych czasach namawiano każdego, aby wyjeżdżał ze swojej rodzinnej miejscowości do dużego miasta, bo na prowincji pracy nie było. Babcie nie przechodzą już na emeryturę w wieku 55 lat, w pełni sił, żeby pomagać swoim córkom wychowywać wnuki.

Co więcej, okazało się, że Polacy lubią dzieci jedynie deklaratywnie. Na pytanie zadane w programie „Dzień dobry TVN” o „strefy wolne od dzieci” aż 83 proc. respondentów opowiedziało się za takim rozwiązaniem. Jeden sondaż to zbyt mało, aby wyciągać daleko idące wnioski, ale sama tendencja powoli staje się zauważalna. Nie lubimy obcych dzieci, nie potrafimy się z nimi obchodzić, nie chcemy ich w przestrzeni publicznej, ich wychowywanie nie jest sprawą społeczną, lecz prywatną. W konsekwencji dzieci mają po prostu być, gdyż są zasobem, który uratuje nasz system emerytalny czy rynek pracy. Od nich zależy nasz przyszły dobrobyt, ale nie chcemy się o nie wspólnie troszczyć.

Czytaj więcej

Olgierd Sroczyński: Człowiek do poprawki

Pora zrobić miejsce dla ojców. Wszyscy na tacierzyński

Z tego jednak wypływa jeszcze jeden ważny wniosek – zatem nigdy nie było tak, że od dawien dawna kobieta sama na swoich barkach niosła ciężar wychowywania dzieci. Było tak i w odległej przeszłości, i w wyżej wspomnianych czasach bliższych. W tym zadaniu pomagała jej cała armia pomocników – rodziny, sąsiadki, koleżanki itd. „Atomowe” macierzyństwo to pomysł dość nowy, sięgający lat 50. i Stanów Zjednoczonych, a nawet tam nigdy nie występowało w stanie czystym. Jednakże współcześnie stało się rzeczywistością dla wielu polskich rodzin, ponieważ rozpadły się już nasze podstawowe więzi społeczne. Mieszkamy daleko od rodziny, nie znamy swoich sąsiadów, nikt nie puści dziecka na podwórko bez opieki. Rodziny muszą radzić sobie same. Dlatego też w ostatecznym rozrachunku mężczyźni będą musieli przejąć znaczną część opieki nad dziećmi, jeżeli chcemy wyjść z demograficznej zapaści. Nie chodzi o to, że kobietom coś się „odwidziało” lub zostały zbałamucone przez media społecznościowe. Pozostawione bez wsparcia „wioski” po prostu nie są w stanie dźwigać tego brzemienia samodzielnie. Zwłaszcza że aktualnie rodzicielstwo ocenia się niezwykle restrykcyjnie. Każda porażka danej kobiety na polu wychowawczym może spotkać się ze społecznym ostracyzmem. Bo kogo tak naprawdę krytykuje się za to, że obecnie dzieci są głośne, niewychowane, „hodowane bezstresowo”? Przede wszystkim matki.

A zatem musimy zrobić miejsce dla ojców. Oni również muszą wziąć współodpowiedzialność za swoje potomstwo, nie tylko w wymiarze materialnym, lecz wychowawczym. Mówię tutaj oczywiście o społecznej optyce, a nie o konkretnych mężczyznach. Ojciec, który bierze urlop tacierzyński, wciąż jest bardzo często postrzegany przez pracodawców jak ktoś korzystający z lewego L4. Nierzadko obcina mu się premie czy dodatki. Nadal pokutuje przekonanie, że to kobieta potrafi najlepiej zająć się małym dzieckiem. Podbudowuje się to różnymi pseudonaukowymi teoriami o wyższym poziomie empatii (badania naukowe potwierdzają, że można spokojnie nad nią pracować), o estrogenie (byłoby bardzo prosto w naszym życiu, gdyby odpowiedni poziom hormonów sprawiał, że zachowujemy się w odpowiedni sposób) czy o jakimś naturalnym posłannictwie. Zresztą co do natury, to powołujemy się na nią zawsze, gdy potwierdza ona nasze przekonania. W innych wypadkach nie za bardzo chcemy żyć w zgodzie z jej prawami.

Owszem, tylko kobiety rodzą dzieci, tego nie przeskoczymy. Jednak pozostałe czynności wokół dziecka można robić wspólnie. Kobieta i mężczyzna zostają rodzicami w tym samym dniu, nie jest tak, że przyroda wyposażyła geny przedstawicielek płci pięknej np. w umiejętność przewijania noworodka. Tego trzeba się po prostu nauczyć. Kiedyś taką wiedzę przekazywały matki i babki. Dziś robi to położna albo dowiadujemy się tego w trakcie szkoły rodzenia. Ale na co dzień nikt już w tym wprawy nie ma, bo pomocna „wioska” zniknęła. Uporczywe trzymanie się tych stereotypów sprawi, że lęk kobiet przed posiadaniem dzieci jedynie się zwiększy. Bo jak tu nie czuć się wybrakowaną, kiedy nie potrafi się z automatu rozróżniać tego, czy dziecko płacze z zimna, czy z głodu? Kiedy nie potrafi się bez trudu wykąpać potomka? Gdy wszyscy wokół oczekują, że „z natury” będziesz wiedzieć, jak to wszystko zrobić.

Samym mężczyznom również wyrządza to wielką szkodę. Uniemożliwia im się nawiązanie relacji z własnym dzieckiem w pierwszych, kluczowych latach jego życia. Nie traktuje się ich poważnie w sądach rodzinnych, tak jakby dziecku wystarczyły jedynie regularnie płacone alimenty. I wmawia im się, że nie mogą odczuwać spełnienia i radości w trakcie opieki nad dziećmi. A to, że jednak potrafią świetnie odnaleźć się w tym zadaniu, pokazują dane. W Polsce już 385,7 tys. ojców wychowuje samodzielnie swoje dzieci i coraz częściej starają się o prawo do opieki nad nimi w przypadku rozwodu. Gdyby uniemożliwiała im to natura, jakieś wrodzone braki w genach, taka sytuacja nie byłaby w ogóle możliwa.

Zatem ojciec musi stać się pełnoprawnym rodzicem w oczach społeczeństwa. Powoli się to zmienia, ale opór wciąż jest silny zarówno ze strony mężczyzn, jak i kobiet. Zmiany w tej materii nie za bardzo nam się podobają, ale ta rewolucja już się wydarzyła i będziemy zmuszeni dostosować do niej naszą wizję rodziny.

W ostateczności decydują się na jedno dziecko. A co z tzw. zastępowalnością pokoleń?

Gdyby za wszystko odpowiadały jedynie zmiany kulturowe, to sytuacja nie byłaby jeszcze aż tak tragiczna. Wtedy, owszem, jakieś nawoływania o przewartościowanie wartości miałyby sens. Jednak nawet to, co niektórzy uważają za największe zagrożenie dla tradycyjnej rodziny (postawienie przez młodych na edukację i pracę), nie ma poparcia w faktach. Według CBOS największą grupę (17 proc.) wśród tych, którzy w ogóle nie chcą mieć dzieci, stanowią osoby z wykształceniem podstawowym/gimnazjalnym, mieszkające w dużych miastach, o dochodach wynoszących co najmniej 4000 zł (13 proc.). Trudno uznać takie dochody za wielki zawodowy sukces.

A jednak przyczyny materialne mają znaczenie – 14 proc. respondentów mówiło o wysokich kosztach utrzymania, inflacji i ogólnie o braku warunków. Starsze pokolenia niezwykle chętnie rozprawiają o tym, że młodzi są roszczeniowi, chcieliby mieć wszystko od razu, zamiast na to uczciwie zapracować. Marzą im się własne mieszkania, a kiedyś to wszyscy mieszkali na kupie i było dobrze. I było, i nie było dobrze. Jak wspominałam wcześniej – było więcej osób do pomocy, więc dzieci wychowywało się łatwiej. Jednocześnie rodziło się też wiele konfliktów międzypokoleniowych. My, milenialsi często obserwowaliśmy, jak kłócą się nasi rodzice i dziadkowie, trudno nam było bez własnego miejsca (czyt. pokoju), mieliśmy dość awantur z rodzeństwem. Dlatego też marzyliśmy o czymś swoim, a także o innej przyszłości dla swoich dzieci. Nasze rodziny miały być mniej liczne, ale za to miały mieć większy komfort. No i miały przywiązywać większą wagę do potrzeb najmłodszych członków familii.

Bo nie ma co się oszukiwać – lata 90. i 2000. to nie dawno utracone eldorado, lecz właśnie miejsce, gdzie trzeba szukać początków kryzysu demograficznego. Warto sobie uświadomić, że kiedy dzietność Polaków systematycznie zaczynała spadać, nikt jeszcze nie bił na alarm. Być może nie dostrzegaliśmy jeszcze problemu, lecz przyczyna tej niefrasobliwości mogła też leżeć gdzie indziej. Wtedy wciąż pamiętaliśmy o czasach, kiedy wszyscy mieli dzieci i nikt nie kwestionował tego, że muszą się one w małżeństwie pojawić. Ale już dostrzegaliśmy, że jednak nie każdy powinien je mieć. I nie chodzi o najdrastyczniejsze przypadki przemocy oraz zaniedbań. Sama pamiętam kolegów ze szkoły, którzy do domu wołani byli tylko na obiad, a następnie do późnych godzin nocnych biegali po podwórku, aby nie przeszkadzać rodzicom. Albo koleżanki, które nigdy nie mogły wyjść się bawić, ponieważ musiały zajmować się młodszym rodzeństwem. Nic dziwnego, że po takich doświadczeniach nie śpieszyło im się do rodzicielstwa, a część z nich wcale się na to nie zdecydowała, co widać w statystykach. To właśnie dzisiejsi 30- i 40-latkowie albo w ogóle nie chcą mieć dzieci, albo bardzo późno decydują się na ich posiadanie, kończąc często na wychowywaniu jedynaków.

Wróćmy jednak do kwestii materialnych, które trzeba jeszcze trochę rozświetlić. Mojemu pokoleniu cały czas powtarzano, że musi wyjechać z prowincji. Podsycała to kultura i przekazy medialne. W tym kierunku kształtowano nasze marzenia. No i opuściliśmy rodzinne domy. Możemy zapomnieć o własnym mieszkaniu, bo nie da się na nie zaoszczędzić, niezależnie od tego, ile będziemy pracować, ile etatów zwalimy sobie na głowę. Wokół nie ma nikogo do pomocy, więc pojawienie się dziecka wymaga albo szczęścia w zdobyciu miejsca w żłobku/przedszkolu, albo wydania większości pensji na opiekunkę. Na to, aby mąż bądź żona zostali w domu i zajmowali się potomstwem, mało kogo stać, a i ochoty w społeczeństwie na taki krok jest już coraz mniej. Powrót do domu? Na prowincji dalej nie ma pracy oraz perspektyw – miejsce rodzinnych biznesów już dawno zajęli przedsiębiorcy z kapitałem, oferujący niskie pensje. Biedronka, Lidl i Żabka nie pomieszczą wszystkich chętnych. A to, że wszyscy nagle staniemy się informatykami pracującymi zdalnie, można włożyć między bajki. Oczywiście możliwości ostatnio się zwiększyły, jednak większość firm działa co najwyżej w modelu hybrydowym. Na horyzoncie za to maluje się kolejny problem – nasi rodzice zaczynają się starzeć, wymagać opieki, którą trzeba opłacić, skoro my nie możemy tego zapewnić, mieszkając w zupełnie innym zakątku kraju. Z tego rodzą się lęki i niepewność, a zakładanie rodziny schodzi na dalszy plan. Ostatecznie może skończyć się tak, że posiadanie dzieci stanie się przywilejem elit, najbogatszych. Nie bez przyczyny milionerzy mają zawsze liczne potomstwo.

Czytaj więcej

Kacper Kita: Kto wywróci stolik w Unii Europejskiej?

 Czas przemodelować system emerytalny

Widać wyraźnie, że problem jest systemowy i trzeba wziąć się za ten bagaż odziedziczony po starszych pokoleniach. Ze względu na rozpad więzi społecznych potrzebujemy rozwiązań na poziomie państwowym, zastępujących to, co straciliśmy. Niestety tutaj daje o sobie znać nasze zamiłowanie do prób radzenia sobie ze wszystkim samodzielnie, co sprowadza się najczęściej do zrzucania odpowiedzialności na jednostkę. Takie myślenie nigdzie nas nie doprowadzi. Tak samo, jak wydanie kolejnej książki o kryzysie demograficznym. Mało kto zmienił swoje życiowe decyzje, by ratować abstrakcyjne społeczeństwo albo w imię utrzymania systemu emerytalnego. Być może nadszedł czas, aby przemyśleć i przemodelować system emerytalny, skoro jego fundament stanowi umowa społeczna, która już nie obowiązuje. Jednak to z pewnością wymagałoby więcej pracy niż psioczenie na młodych i tych już trochę starszych, bo nie chcą mieć dzieci.

Na razie nie zanosi się na to, aby Polaków zaczęło przybywać. Połączenie wyśrubowanych wymagań względem rodziców wraz z rozpadem podstawowych więzi społecznych i narastającymi problemami materialnymi stanowi wyjątkowo zabójczą mieszankę dla naszej demografii. Starsze pokolenia zostawiły nam w spadku świat, w którym bardzo trudno jest wychowywać dzieci. Zniknięcie pomocnej „wioski” oraz niechęć ogółu społeczeństwa do małych dzieci również nie ułatwiają sprawy.

Jednak to tylko jedna strona medalu. My, w wieku produkcyjnym, też mamy swoje na sumieniu. Zamiast naciskać na państwo w sprawie konkretnych rozwiązań, zmieniać optykę społeczną, jasno artykułować swoje problemy, wolimy nierzadko brać udział w internetowej bitwie międzypokoleniowej lub tracić swój czas na kolejną odsłonę wojny między kobietami a mężczyznami, o to kto naprawdę jest winien temu, że dzieci nie ma. Prawdopodobnie nigdy nie odkryjemy wszystkich źródeł kryzysu demograficznego, możemy co najwyżej mierzyć się z konsekwencjami tego, jak zmienił się świat. Jednak jeśli nie potraktujemy ich poważnie, obiektywnie, godząc się, że pewnych wyobrażeń po prostu nie da się zrealizować, to kiedyś po prostu możemy obudzić się w kraju z przyrostem naturalnym na poziomie poniżej 1.

Mam wśród znajomych młode małżeństwo. Oboje są doktorami prężnie rozwijającymi swoje naukowe kariery, a zatem ich aktywność przez lata koncentrowała się głównie wokół pisania kolejnych artykułów, wyjazdów na konferencje, przesiadywania w bibliotekach. Aż w pewnym momencie zdecydowali się na dziecko. Problemy zbliżały się do nich wielkimi krokami, chociaż oni sami zdawali się tego nie zauważać, może w myśl polskiej zasady „jakoś to będzie”. Rzeczywistość jednak bardzo szybko zweryfikowała tę niefrasobliwość. Co ciekawe, najboleśniej uderzyła w pana małżonka. Zdawało się, że jest to człowiek światowy i dobrze poinformowany, a jednak sądził, że po narodzinach potomka jego połowicy coś automatycznie i błyskawicznie przestawi się w mózgu (może przez kobiecą empatię, estrogen czy cokolwiek innego, w miarę naukowego, co ma tłumaczyć „naturalny” podział między płciami) i ona już nie będzie chciała jeździć na te wszystkie konferencje, czytać tych książek i dzięki temu z pełnym zaangażowaniem skupi się na dziecku. Taki miał model rodziny: mężczyzna + żona i dzieci, gdzie on jest skoncentrowany na pracy, rozwija swoje pasje, a ona każdorazowo prosi o wychodne, gdy ma ochotę wyjść gdzieś bez dzieci. A jednak jego żona wcale nie miała na to ochoty i nie miała zamiaru rezygnować z kariery. Obecnie dzieckiem zajmują się przede wszystkim babcie.

Pozostało 95% artykułu
Plus Minus
Nowy „Wiedźmin” Sapkowskiego, czyli wunderkind na dorobku
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
Michał Przeperski: Jaruzelski? Żaden tam z niego wielki generał
Plus Minus
Michał Szułdrzyński: Wybory w erze niepewności. Tak wygląda poligon do wykolejania demokracji
Plus Minus
Władysław Kosiniak-Kamysz: Czterodniowy tydzień pracy? To byłoby uderzenie w rozwój Polski
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Jak Kaczyński został Tysonem