Donald Trump wygrał te wybory. Ponad wszelką wątpliwość, bezdyskusyjnie. I to wbrew sondażom, zapowiedziom, oczekiwaniom elit, a przede wszystkim wbrew naszej wizji Ameryki. Bo jak to możliwe, że na czele największej demokracji świata staje miliarder, celebryta, człowiek oskarżany o przestępstwa, zarazem wiecowy mówca, który nie gryzie się w język, obraża i oskarża, obiecuje gruszki na wierzbie i naprawę planety w dziesięć minut. Jak to możliwe?
Stop; najpierw mała retrospekcja. Trump już przez cztery lata był prezydentem i ani tego świata specjalnie nie zepsuł, ani nie naprawił. Pamiętamy? Więc może i teraz należałoby emocje podzielić przez cztery albo pięć, spojrzeć w lustro i pomyśleć o granicach przesady. Tak, to nieźle pomyślana terapia, tyle że nie daje żadnej odpowiedzi na pytanie, dlaczego Donald Trump, jakkolwiek patrzeć, symbol aroganckiej, białej i dominującej Ameryki, znowu wygrał wybory. Jakim cudem, dlaczego?
Czytaj więcej
Wierzę, że Kamala Harris rozumie, iż największą nadzieją dla świata jest partnerstwo. Zwłaszcza w czasach, kiedy władza oddala się od Zachodu. A największym błędem Donalda Trumpa jest to, że nie rozumie, iż nie można działać samemu w zglobalizowanym świecie - mówi Charles Kupchan, ekspert ds. Europy w Radzie Bezpieczeństwa Narodowego za prezydentury Baracka Obamy.
Gdzie się podział american dream? Dziś Ameryka jest okaleczona
Zanim pokuszę się o odpowiedź, opowiem o Ameryce, którą poznałem na początku lat 90., w czasach jej odległej, rajskiej przeszłości. Co to była za Ameryka? Wciąż jeszcze kraj opowieści o american dream, marzeniu, które spełnia się na naszych oczach. Wciąż kraj dominacji białych. I ich porządku. Kwestie etniczne wstydliwie chowano pod dywan. Ale coraz częściej dochodziły do głosu. Pamiętam stołeczny Waszyngton, w którym nie wypadało wybierać się dalej niż do granicy wyznaczonej przez 13 North East Street. Za nią zaczynała się dzielnica, w której na osobiste bezpieczeństwo turysty nikt nie miał odwagi wystawić polisy. Była to biała Ameryka z dzielnicami przestępczości i niepokojów, która jednak żyła iluzją, że tam, „gdzie my jesteśmy”, światem rządzi system naszych wartości i naszych praw. Naszego bezpieczeństwa i naszej kultury. Dziś tak już nie jest.
Ameryka lat 90. karmiła się też innymi mitami. Najważniejszym był mit o tym, że jest to kraj wybrany przez Boga. Jedyna potęga. Bez konkurencyjnych Chin czy Indii, które wciąż tkwią w wiekach ciemnych. Ameryka, która ostatecznie zwyciężyła w wyścigu gospodarczym i cywilizacyjnym. Łatwo było w to wierzyć. Właśnie Reagan i Bush rzucili na kolana Związek Sowiecki, wyzwolili Europę Środkową, a bard amerykańskiej polityki Francis Fukuyama zapewniał, że to koniec historii i zawsze tak już będzie. Ameryka była wielka w każdym wymiarze. Na Florydzie słano na orbitę kolejne promy kosmiczne. Od produkcji aż wibrował przemysł motoryzacyjny. W Kalifornii geniusze w stylu Gatesa i Jobsa rozwijali technologie, których nie widział świat. Firma Nike przenosiła całą produkcję ze Stanów do Chin, a setki tysięcy studentów z Kraju Środka uczyły się na Harvardzie czy Berkeley, czym jest amerykańska demokracja, by przenieść ją do rządzonej łagodną ręką przez Denga ojczyzny.