Jak zauważył jeden ze świetnych redaktorów „Plusa Minusa”, serial „1670” to istota polskości. Nie ze względu na, co w nim zostało pokazane, ale dlatego, że podzielił Polaków na dwa zwalczające się obozy. Na szczęście nie wszystkich, ale o tym dalej. Otóż znaczna część obozu postępowego widzi w nakręconej przez Netflix komedii młot na Polskę tradycyjną, choć krytyk z „Krytyki Politycznej” zarzucił komedii, że jest zbyt politycznie poprawna i śmieje się z tego, co już dawno zostało obśmiane, nie idąc w głąb. Z kolei część obozu konserwatywnego wydawała się serialem oburzona jako wykwitem antypatriotyzmu. „1670” miał więc w założeniu obśmiewać wszystko to, z czego powinniśmy być dumni, jest już więc tylko o krok od polskiej wersji kultury woke, w której musimy przepraszać za owe wszystkie powody do dumy. Podsumowując: stanowi kwintesencję teorii krytycznego patrzenia na przeszłość skrzyżowanej z pedagogiką wstydu.
Czytaj więcej
Porozumienie w Kościele jest pewnie tak samo mało prawdopodobne, jak zgoda Donalda Tuska z Jarosławem Kaczyńskim co do tego, jak powinny wyglądać „Wiadomości” w postawionej właśnie w stan likwidacji TVP.
W większości więc role w sporze o „1670” zostały napisane znacznie wcześniej, niż miał on premierę. Wiadomo było bowiem, że dla postępowców każdy powód jest dobry, by pokazać, że kultura szlachecka opierała się na wyzyskiwaniu kobiet, chłopów, mniejszości etnicznych, a także przyrody. Zaś dla dużej części obozu konserwatywnego jest oczywiste, że nie możemy się śmiać z naszych historycznych wad, skoro z przeszłości powinniśmy być dumni. Niestety, zgodnie z tą logiką śmiechu w ogóle należałoby zakazać, bo komizm bardzo często polega na pomieszaniu tego, co wysokie, z tym, co niskie. W tym sensie zawsze śmialiśmy się z tego, co wysokie, co nadęte, co nazbyt wzniosłe. Największym problemem, który mam z większością recenzji tego serialu, jest fakt, że patrzą one na „1670” przez pryzmat na wskroś polityczny czy ideologiczny. Widzą w nim więc PiS albo Platformę. Obóz postępu, ciesząc się z chłostania tradycji i patriarchatu, nie jest w stanie dostrzec tego, że autorzy komedii naśmiewają się również z klimatycznego aktywizmu, z feminizmu, z mieszczaństwa z Wilanowa. Nie mogą tego też dostrzec oburzeni konserwatyści, widząc w nim wyłącznie tropienie oraz tępienie narodowej dumy, prawicowości, tradycjonalizmu i wszelkiej wzniosłości. I to chyba główny kłopot wszystkich ideologicznych krytyk tego filmu: patrząc przez ideologiczne okulary, nie dostrzegamy tego, co w nim jest najciekawsze.
Jak zauważył jeden ze świetnych redaktorów „Plusa Minusa”, serial „1670” to istota polskości. Nie ze względu na, co w nim zostało pokazane, ale dlatego, że podzielił Polaków na dwa zwalczające się obozy.
Trochę jak z filmem „Barbie”, który miał kilka warstw. I też konserwatyści krzywili się, że to feministyczny i antypatriarchalny pastel, nie dostrzegając, że na głębszym poziomie ten film bezlitośnie rozprawiał się z ograniczeniami feministycznego imaginarium. Podobnie jak „Barbie” nie jest filmem o świecie lalek, ale o Zachodzie, tak i „1670” nie jest filmem historycznym, stanowiącym studium o XVII wieku. To satyra na współczesną Polskę, tylko przebrana w kontusz i chłopską sukmanę. Analogicznie Flintstonowie nie są filmem o epoce jaskiniowej, ale używają ery kamienia łupanego jako sztafażu do wyśmiania imaginarium amerykańskich przedmieść. Nawet napięcia na linii szlachta–włościanie nie opowiadają o prawdziwych relacjach z przeszłości, lecz są żartem z coraz modniejszej dziś rewizji naszej historii oraz porzucania dominującej rzekomo narracji patriarchalno-szlacheckiej na rzecz patrzenia w przeszłość przez pryzmat doświadczeń klas uciskanych.