2 stycznia 2023 – po czterech i pół roku przerwy, znowu we Lwowie. Tak samo jak wtedy, w lipcu 2017 wraz z Dominikiem Wróblem z Jasła, tak samo witani i oprowadzani po mieście przez Jarosława Uhryna, prorektora tutejszej Akademii Drukarstwa, i tak samo zakwaterowani w przytulnym hotelu Herold w północnym Szewczenkowskim rejonie miasta. Tyle że, jak pisała już Szymborska, „nic dwa razy się nie zdarza”, a pierwszą kolosalną różnicę – podróżując jak wtedy wygodnym pociągiem Kolei Ukraińskich relacji Przemyśl–Kijów – dostrzegliśmy boleśnie od razu na dworcu. Dokładniej zaś przed zamkniętymi na głucho drzwiami specjalnego peronu z szerokimi torami, skąd właśnie wyrusza bezpośredni pociąg z Przemyśla do Kijowa. W lipcu 2017 roku okazaliśmy bilety, weszliśmy spokojnie do pociągu, wczoraj zaś trzeba było ustawić się w półkilometrowej kolejce, z chyba pół tysiącem kobiet i dzieci wracających do ojczyzny na przypadające 7 stycznia prawosławne i greckokatolickie Boże Narodzenie.
Stać trzeba było prawie trzy godziny, co przyjęlibyśmy z pokorą, gdyby nie fakt, że to przestępowanie z nogi na nogę spowodowane było fatalną organizacją pracy polskich pograniczników w Przemyślu. Są już oni na szczęście teraz – nowe w końcu pokolenie! – bardziej niż kiedyś ludzcy, jednak kiepsko sobie radzą z paszportowo-celną procedurą i kontrolą przeprowadzaną już na dworcu w Przemyślu.
W tym wlokącym się niemiłosiernie czasie Ukraińcy – my byliśmy w tym karnym kolejkowym wężu chyba jedynymi Polakami – matki z dziećmi, starsze kobiety na wózkach inwalidzkich wyczekiwali upragnionego otwarcia bramy na peron. Było na szczęście ciepło, krzywda z zimna nikogo nie spotkała, nikt się nie skarżył. Jedynie w pociągu niedaleko nas para emerytów ponarzekała sprawiedliwie po ukraińsku, że nie zdążą w Kijowie przed nocą na lokalny pociąg do domu. Inna kobieta, ta obok nas na siedzeniu, rozmawiała z bliskimi przez komórkę „surżykiem”, to jest mieszanką ukraińskiego i rosyjskiego, podczas gdy obserwowane przeze mnie jeszcze w kolejce dzieci nawoływały się po ukraińsku: „Ira, Ira, szwydeńko sjudy, ty hoczesz załytyszysia tut na płatformi?!” („Ira, Ira, szbciutko tutaj, czy chcesz zostać tu na peronie?!”) – wołała z niepokojem starsza siostra do młodszej.
Z kolei niestara babcia jeszcze przed peronem dwukrotnie powtórzyła do pięcioletniego wnuka wyrazistą ruszczyzną: „Eto uże czertowski nadojeło, czertowski nadojeło” („Można już tego mieć diabelnie po uszy, diabelnie po uszy”). Słowa – jak słychać – mocne, jest to tzw. czertychanije niezalecane skądinąd w ruszczyźnie, a już tym bardziej wobec dzieci. Pewna ślicznotka Anna Ryszardowna w „Mistrzu i Małgorzacie” tak ubolewała nad losem Prochora Piotrowicza, swojego służbowego kochanka na stanowisku dyrektorskim: „Zawsze mu powtarzałam, żeby nie igrał z diabłem, gdy przeklina! Ale nie słuchał i w końcu się doigrał!”.
Czytaj więcej
„Telewizja pokazała, a uczeni podchwycili, że jednemu psu gdzieś w Azji można przyszyć łeb od świni. Ale to nie wszystko. W telewizji czterej znawcy, od nawozów i od świata, oczekują, co się zdarzy w Gwatemali za trzy lata”.