Zacznę od pewnego komentarza. „Premier Morawiecki jest pierwszym premierem Rzeczypospolitej, który głośno przyznał, że ustawa, którą proponuje, została przygotowana poza granicami kraju, czyli w Brukseli. I dlatego należy głosować nad nią jak najprędzej i najlepiej bez poprawek. Takiego poniżenia Rzeczpospolita nie przeżywała od czasu uchwalenia konstytucji 22 lipca 1952 roku, zatwierdzonej przez Józefa Stalina” – obrusza się w „Gazecie Wyborczej” Paweł Wroński.
Sam uważam taką formę forsowania jakiejkolwiek ustawy w Polsce za co najmniej niefortunną. Ile jest jednak wart głos euroentuzjasty zestawiającego negocjacje z brukselskimi urzędnikami z narzuconą wolą dyktatora Związku Sowieckiego? Przecież tego właśnie od miesięcy się od polskiego rządu domagacie. Żeby utrafił w gusta unijnych komisarzy. Przecież raz już się zdawało, że sama szefowa Komisji Europejskiej Ursula von der Leyen jest usatysfakcjonowana ustawą o likwidacji Izby Dyscyplinarnej Sądu Najwyższego. Dzięki temu miał do nas popłynąć strumień pieniędzy z Krajowego Planu Odbudowy.
Potem się okazało, że zmieniła zdanie pod presją ataków ze strony antyprawicowych radykałów w KE i europarlamencie. Pieniądze nadal nie płyną. Notabene na mocy zupełnie arbitralnej decyzji Komisji, która w tym przypadku nie stosuje nawet tak zwanego mechanizmu warunkowości, na który Polska się zgodziła. Nie, ona po prostu uzależnia transfer środków od politycznych żądań.
W jaki sposób Morawiecki miał ustalić, co zrobić, aby zadowolić Brukselę? Obrana droga wygląda istotnie żałośnie. Ale czy powinna niepokoić akurat tych, którzy żądają dogadania się z Unią za wszelką cenę? Czy to nie jest fundowanie polskiemu rządowi absurdalnego toru z przeszkodami, na którym cokolwiek zrobi, jakąkolwiek ewolucję wykona, to i tak będzie źle?
Pytanie brzmi, czy naprawdę te pieniądze są tak kluczowe dla polskiej gospodarki? Zapewne bardzo by się przydały. Ale jak mówią ukradkiem rządowi politycy, to suma nie tak znowu wielka w stosunku do gigantycznych środków unijnych, które do Polski płyną.