Prawda, nawet jeśli niecała, o standardach pracy w Polsce leży na prowincji.
Miasto X nie jest ani duże, ani małe. Jest tak średnie, że mogłoby być każdym spośród wielu podobnych, leżących na prowincji miast, o których raczej nie mówi się na co dzień w telewizji, o ile samorząd nie kupi promocji w paśmie śniadaniowym i w którym największymi pracodawcami są szpital i urzędy. Wiele wskazuje też na to, że X jest miastem, w którym w sposób specyficzny definiują się relacje tych, którzy pracę dają, z tymi, którzy pracę świadczą. Jest zbyt małe gospodarczo, żeby ogniskowały się tu wysublimowane, prawne polemiki ekspertów związkowych z kulturą korporacyjną czy żeby w wielkich sporach zbiorowych z zarządami ścierały się wielkie masy pracownicze, ale wystarczająco duże, żeby działały tu liczne, nowoczesne technologicznie firmy, zatrudniające kilkusetosobowe nawet załogi. I żeby – często bezkarnie – kwitło tu drugie, niestandardowe życie. I XIX-wieczne obyczaje.