Odnalezienie przez język swojego gatunku jest jak odkrycie przez człowieka jego powołania. Dopóki tego nie zrobi, będzie tylko naśladował, podszywał się pod cudze zadania. Pozostanie na wewnętrznym wygnaniu – tym, z którego najtrudniej jest wrócić.
Pisałem o tym przed dwoma laty na łamach „Plusa Minusa”, dopasowując do języka francuskiego cykle powieściowe, takie jak „Komedia ludzka” czy „W poszukiwaniu straconego czasu”, w których etykieta codzienności, schadzki i proszone podwieczorki stają się metodą badania życia wewnętrznego autora. Zewnętrzna forma jest najważniejszym przewodnikiem po ukrytej wewnątrz niej treści. Językowi rosyjskiemu odpowiadałyby wielkie powieści bez początku ani końca, rozpasane jak rosyjska dusza, nieograniczone jak przestrzeń wschodniego imperium. Niemieckiemu z kolei – powieści spowiedzi, gdzie u literackiego konfesjonału klęka duch dziejów i jak w „Czarodziejskiej górze” zdaje sprawę ze wszystkiego, co musi się wydarzyć. Język naszych zachodnich sąsiadów najlepiej odnajduje się w formule sumienia konieczności. Tylko dla polskiego nie potrafiłem znaleźć odpowiedniego gatunku. Złapać się jakiejś wspólnej nici prowadzącej przez to wszystko, co w naszym języku najgłębsze i jedyne. Liny, na której wiszą wszystkie zapisywane przez nas słowa.