A jak wyglądała sytuacja w rządzie w czasie kampanii prezydenckiej, kiedy Tadeusz Mazowiecki kandydował przeciwko Lechowi Wałęsie.
Doskonale to pamiętam, bo obaj z ministrem Arturem Balazsem uznaliśmy, że skoro premier zdecydował się na start w wyborach prezydenckich, to trzeba zacząć organizować mu spotkania. Tymczasem ministrowie z Solidarności utrzymywali, że nie ma takiej potrzeby. Pamiętam jak Jacek Kuroń, minister pracy, i kilku innych ministrów, w przerwie posiedzenia rządu zastanawiali się, co by tu zrobić, żeby symbol Solidarności Lech Wałęsa nie przegrał tych wyborów z kretesem. Uważali, że Mazowiecki wygraną ma w kieszeni i trzeba się tylko martwić, żeby Wałęsa nie dostał 2–3 proc. poparcia, bo będzie wstyd.
To chyba mocno się zdziwili, gdy Mazowiecki odpadł z wyścigu prezydenckiego już w pierwszej turze.
Przegrana Mazowieckiego ze Stanisławem Tymińskim dla nas wszystkich była szokiem. Pamiętam, że natychmiast po ogłoszeniu wyniku wyborów Mazowiecki zadzwonił osobiście do każdego ministra, było około północy i wezwał nas na nadzwyczajne posiedzenie rządu. Wszyscy się stawili przerażeni, a Mazowiecki oznajmił, że poda rząd do dymisji. Bronisław Kamiński, minister ochrony środowiska, przekonywał, żeby premier nie składał dymisji. Mówił, że łódka jest w połowie rzeki i trzeba dopłynąć do drugiego brzegu. Że zaczęliśmy tyle dobrych rzeczy. Wtedy poprosiłem o głos i powiedziałem: panowie znacie charakter pana premiera i wiecie, że skoro podjął taką decyzję, to nie jesteśmy w stanie go od tego odwieść. Uszanujmy wolę pana premiera, a jeżeli mamy złapać trochę snu, to proponuję się rozejść, bo jest druga w nocy.
Po dymisji rządu Mazowieckiego odszedł pan z wielkiej polityki na ponad dekadę, bo dopiero w rządzie Leszka Millera został pan wiceministrem zdrowia.
Wcale nie miałem na to ochoty. Prowadziłem praktykę lekarską, zostałem ordynatorem w szpitalu, a poza tym doradzałem ministrom: Jackowi Żochowskiemu, a później Franciszce Cegielskiej. To mi wystarczało. O moje wejście do rządu bardzo zabiegali koledzy z Ministerstwa Zdrowia, przede wszystkim szef Mariusz Łapiński. Wicepremier Jarosław Kalinowski, wówczas prezes PSL, nie popierał tego pomysłu. Mówił, że skoro byłem ministrem, to nie bardzo pasuje, żebym wrócił do rządu na stanowisko wiceministra, ale ostatecznie się zgodziłem.
Wobec ministra Łapińskiego pojawiały się zarzuty prasowe o rzekomym preferowaniu niektórych koncernów farmaceutycznych. Czy uważa pan, że coś było na rzeczy?
Moim zdaniem Łapiński miał bardzo złe stosunki z mediami i to było jego główny problem. Ścierał się z dziennikarzami i na tym przegrał. Z mojego punktu widzenia to był dobry czas. Mariusz Łapiński był trudnym szefem, ale mnie, być może dlatego, że też byłem ministrem, traktował poważnie i problemów z nim nie miałem. Często bywałem za niego na posiedzeniach Rady Ministrów, m.in. na słynnym posiedzeniu przedakcesyjnym.
Na tym samym, na którym Kalinowski groził wyjściem PSL z rządu?
Tak. Kalinowski oprotestował wówczas 13 punktów wstępnie ustalonych z Unią Europejską. Chodziło m.in. dopłaty dla rolników, o kwoty mleczne itd. Napięcie na posiedzeniu rządu było ogromne. Kalinowski bronił swojego stanowiska jak Rejtan. Atakował go Włodzimierz Cimoszewicz, szef MSZ, który za wszelką cenę chciał przyjąć wszystkie warunki Brukseli, podobnie jak prof. Tadeusz Iwiński. Waldemar Dąbrowski, minister kultury, siedział obok mnie i bardzo zdenerwowany, szczerze mówił co myśli o PSL. Nie kojarzył mnie ze Stronnictwem, myślał, że skoro jestem od Łapińskiego, to należę do SLD.
Co takiego mówił?
Nawet nie będę tego powtarzał. Łagodziła sytuację minister edukacji Krystyna Łybacka.
Posiedzenie trwało bardzo długo. Leszek Miller zrobił przerwę, a po przerwie zgodził się na wszystkie warunki Kalinowskiego. Właściwie szczyt w Kopenhadze odbył się właśnie tamtego dnia w Warszawie, w Alejach Ujazdowskich. Następnego dnia przyjechał do Polski komisarz ds. rozszerzenia Unii Europejskiej Günter Verheugen i wcale nie był zdziwiony naszymi nowymi postulatami. Myślę, że gdybyśmy wtedy zażądali dopłat do rolnictwa na poziomie 75 proc. średnich dopłat unijnych, a nie na poziomie 50 proc., to też byśmy to uzyskali od Brukseli. No, ale za karę, za postawę Kalinowskiego Leszek Miller kilka tygodni później wyrzucił nas z koalicji. A paradoksem było to, że przeciwnicy Kalinowskiego zarzucali mu, iż nie bronił dostatecznie interesów rolników.
Zastanawia się pan czasami, czy warto było angażować się w politykę i czy dobrze zrobił pana syn, że się w nią zaangażował?
Jestem dumny z działań i dokonań mojego syna, ale martwię się o niego, bo wiem, jak smakuje władza, i czasami jest to gorzki smak. Nawet miewam wyrzuty sumienia, że gdyby sam nie został ministrem to i on pewnie w politykę by się nie wplątał tylko robił karierę w medycynie, gdzie już zaszedł dość daleko.
Uważa pan, że to jest bardziej wartościowa ścieżka kariery?
Pewniejsza i wdzięczniejsza. Polityka bywa brutalna i niesprawiedliwa. Czasem zrobi się bardzo dużo, a ocena, która w naszym mniemaniu powinna być pozytywna, z racji odmienności politycznej jest negatywna i to z całą pewnością boli.
rozmawiała Eliza Olczyk (dziennikarka tygodnika „Wprost”)
Andrzej Kosiniak-Kamysz, lekarz, minister zdrowia w rządzie Tadeusza Mazowieckiego (1989–1991), wiceminister zdrowia w rządach Mieczysława Rakowskiego (1989) i Leszka Millera (2002–2003). Członek ZSL, potem PSL; był przewodniczącym rady Kasy Rolniczego Ubezpieczenia Społecznego. Jest ojcem Władysława Kosiniaka-Kamysza, prezesa PSL.
PLUS MINUS
Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:
prenumerata.rp.pl/plusminus
tel. 800 12 01 95