I stąd te przemowy wygłaszane ponad stan. I ponad wykształcenie.
Rozmówcy mówią, mówią i mówią. Ale co mówią, tego nie mówią. I używają słów, których nie tylko nie rozumieją, ale nawet nie rozumią. Pustosłowie i pustogłowie najwidoczniej idą na parze.
Ktoś, by zabłysnąć intelektem (cokolwiek to w jego przypadku znaczy), wrzuca do swej opowieści zwroty, których sensu nie tylko nie pojmuje, ale – co gorsza – nie jest w stanie zapamiętać. Powiedziałby, na przykład: „Jestem lajkonikiem w tym temacie, ale sobie poradzę, pytaj pan, poczekaj tylko, aż skończę dialektować się jabłkiem". I pojawił się taki „krużganek oświaty". Wypowiedziany na wiecu, któremu bez cienia wątpienia przyświecało hasło „Bruk, honor, ojczyzna". Orator prężył muskuły, czuł na sobie powiew wiatru histerii, „wzdął policzki jak balon, w oczach krwią zabłysnął i zagrał" (że zacytuje poetę Mackiewicza z poematu „Pan Mateusz", napisanego wersem; to ten sam, co pisał balladę „Świte ziarnka").
Czytaj więcej
Amerykański performer i filmowiec Mika Johnson opowiada o kulcie ojca, o wpływie sztuki na podświadomość, usypianiu mózgu i o fascynacji Brunonem Schulzem, któremu dedykuje swoją instalację „Republika Marzeń". Po jej warszawskiej premierze wyruszy z nią w świat.
A przecież na trybunie ludu stanął nie byle kto. Człowiek – co tu ukrywać – i pisaty, i cytaty. On te marsze robi dla sportu i żąda kultury i nie będzie mu nikt w kasę dmuchał. Zawsze zbierze wierną grupę, która w przeciwieństwie do hołoty jest karna, a i żart rzuci, że bąki zrywać. Kiedyś zwoływał ją za pomocą mikrofalówek. Teraz, w czasach telefonii komórkowej, wystarczy wysłać kilka esesmanów. Rozchodzą się jak świeże bułki. Te marsze mają swój rytm i swoją muzykę. Bynajmniej nie jest to muzyka Chopina. Bo cóż tam ten wydelikacony Chopin – ani to Polak, ani Francuz. A poza tym do wysłuchania Chopina trzeba naprawdę żelazowej woli, jak mawiał aktor z brygady pancernych, pan Pedros.