Druga młodość sowieckiego mitu

Prawie 20 lat po upadku komunizmu w Polsce trzeba nagle od nowa mówić rzeczy, które jeszcze nie tak dawno były oczywiste i które z takim mozołem tłumaczyliśmy zachodnim lewicowcom

Publikacja: 14.11.2008 23:03

„Nie dopuścmy do zbrodni!” Manifestacja francuskich komunistów w obronie Juliusa i Ethel Rosenbergów

„Nie dopuścmy do zbrodni!” Manifestacja francuskich komunistów w obronie Juliusa i Ethel Rosenbergów, Paryż, czerwiec 1953

Foto: AFP

Red

Wrzesień 2008 r. W amerykańskiej prasie zaskakujące tytuły: „Rosenbergowie winni”. Odkrycie, pomyślałby kto, nieco spóźnione; tytuł, wydawałoby się, trochę anachroniczny. Czytając go, miało się wrażenie cofnięcia się w czasie. Podobne wrażenie miewa się niekiedy teraz w Polsce.

Dla większości z nas – tych, którzy w ogóle sprawę pamiętają – co do winy Rosenbergów skazanych w 1953 r. za szpiegostwo na rzecz Związku Sowieckiego, nie było wątpliwości. (Przynajmniej nie było jej w przypadku Juliusa; nadal nie jest całkiem jasne, do jakiego stopnia Ethel była świadomie zaangażowana w pracę swojego męża). Lecz spora część amerykańskiej lewicy, może nawet ogromna jej większość, takie wątpliwości miała; podobnie jak miała je, wbrew wszelkim dowodom, w sprawie Algera Hissa.

W wyroku skazującym Rosenbergów na śmierć widziano próbę stłumienia niezależnego myślenia, zamach na wolność słowa, skutki antykomunistycznej histerii rozpętanej przez McCarthy’ego, tłumienie sprzeciwu wobec antysowieckiej polityki rządu amerykańskiego, szczucie człowieka, który wierzył w pokój i był wierny swoim ideałom itp.

Ronald Radosh w swojej świetnej książce o amerykańskiej lewicy („Commies: A Journey Through the Old Left, the New Left and the Leftover Left”, 2001) pisze, że dla wszystkich w jego środowisku było oczywistą, niepodważalną prawdą, iż Rosenbergowie byli „niewinnymi postępowcami, prześladowanymi za swoje oddanie pokojowi”. Wszelkie wątpliwości powinna była definitywnie rozwiać opublikowana w 1983 r. inna książka Radosha, napisana razem z Joyce Milton, o sprawie Rosenbergów („The Rosenberg File”). Radosh, od młodości związany z amerykańskim ruchem komunistycznym i pochodzący z rodziny silnie zaangażowanej w komunistyczny ruch związkowy, był pośród tych, dla których niewinność Rosenbergów była oczywistością, i zabrał się do pisania książki o nich w nadziei, że uda mu się tę niewinność ostatecznie udowodnić. Stało się inaczej: został zmuszony do przyznania, że dowody ich winy były przytłaczające.

Ale jego książka nie u wszystkich rozwiała wątpliwości. Czy teraz, w obliczu wypowiedzi współoskarżonego wraz z Rosenbergiem Mortona Sobella, który po ponad pół wieku przyznał się, że obaj, on i Rosenberg, byli sowieckimi szpiegami (stąd wrześniowe tytuły w amerykańskich gazetach), wątpliwości te zostaną wreszcie rozwiane i sprawa ostatecznie zamknięta? Wątpię. Bo nawet jeśli wypowiedź Sobella zostanie przyjęta i przetrawiona, różne mogą być indywidualne sposoby pogodzenia się z tą gorzką prawdą.

Na lewicy niechybnie odezwą się głosy tego samego rodzaju, co w przypadku Hissa: przecież chciał dobrze; przecież nic złego nie zrobił; działał w dobrej sprawie, w sprawie pokoju; w końcu nikogo nie skrzywdził; informacje, które przekazywał, nie były istotne. (Rosenberg przekazywał Sowietom informacje na temat bomby atomowej z „Projektu Manhattan”, a także – jak ostatnio potwierdził Sobell – wojskowe dane na temat sonarów i radarów, którymi Sowieci się posłużyli, by atakować amerykańskie samoloty podczas wojny wietnamskiej i koreańskiej. Rzeczywiście, mało istotne informacje.) Zapewne będą też tacy, co powiedzą, wbrew wszelkim dowodom: nigdy się nie dowiemy. Albo, jak mawiali w przypadku Hissa: to przeszłość, to już nieważne, grzebanie w tym może tylko zaszkodzić, zostawmy to.

Skąd my to znamy?

[srodtytul]TW jak Rosenberg[/srodtytul]

Oczywiście znamy to z Ameryki, zwłaszcza z okresu lat 60. i 70., kiedy to zwalczaliśmy wpływy amerykańskich antyantykomunistów którzy bronili „czystej idei” komunizmu i na różne sposoby starali się uzasadniać reżim komunistyczny w Polsce, twierdząc zarazem, że oczywiście potępiają represje, niemniej... No i że sytuacja geopolityczna… że trzeba zrozumieć... że nie wolno wylewać dziecka z kąpielą. Niektórzy z nich byli naiwni, niektórzy cyniczni, inni po prostu pracowali dla Sowietów jako „agenci wpływu”.

Ale znamy to także z dzisiejszej Polski, gdzie wielu z tych, którzy kiedyś zwalczali antyantykomunistów, teraz zwalczają antykomunizm i potępiają tych, którzy ośmielają się za antykomunistów uważać. Przedziwne jest to echo; przedziwne poczucie déja vu, tylko że teraz pozmieniały się role. Teraz w Polsce wśród lewicowych elit intelektualnych jest moda na taki sam antyantykomunizm, jaki znamy sprzed kilkudziesięciu lat ze Stanów Zjednoczonych. „Antykomunizm” stał się nagle brzydkim słowem; bycie „antykomunistą” jest czymś nieprzyzwoitym, prymitywnym, bezmyślnym, właściwie barbarzyńskim. Kiedyś, w komunistycznej Polsce, określanie się jako „antykomunista” brzmiało, a raczej brzmiałoby – bo nikt tak o sobie nie mówił – absurdalnie, ponieważ było to oczywiste. Ewentualnie tylko w dyskusji z jakimś antyantykomunistą, któremu się wykładało (choć na ogół był to zmarnowany wysiłek) historię Związku Sowieckiego, ktoś mógł tak siebie określić.

Także na temat tak zwanych tajnych współpracowników ubecji powtarza się to samo, dokładnie to samo, niemal w identycznych słowach, co kiedyś amerykańska lewica mówiła o Rosenbergach: przecież nikomu nie zaszkodził; przecież nic złego nie zrobił; przecież musiał, bo inaczej nie mógłby wyjechać; nie mówmy o tym, nie rozgrzebujmy przeszłości, nie zaszczuwajmy bezbronnych ludzi. Tak się mówiło i pisało o Kapuścińskim, tak się mówiło i dalej mówi o Ronikierze, tak się teraz mówi o Wolszczanie. Tak sam Wolszczan mówi o sobie: musiałem, wszyscy musieli.

W przypadku Kapuścińskiego, to znaczy w przypadku korespondentów zagranicznych oficjalnej prasy w PRL, być może jest to prawda; jest to nawet wielce prawdopodobne. Lecz prawdą jest też, że nikt nikogo nie zmuszał, ani żeby był korespondentem zagranicznym, ani nawet żeby pracował dla peerelowskiej prasy. Innymi słowy: był to jego wybór.

Należy też przypomnieć, że byli i tacy, którzy takiego wyboru nie dokonywali, wskutek tego nie wyjeżdżali za granicę w roli korespondentów. „Ale inaczej by nie napisał tych znakomitych książek; stanął przed trudnym wyborem, to zrozumiałe...” Na co odpowiedź powinna brzmieć, że trudne wybory zdarzają się w każdym życiu, że jesteśmy odpowiedzialni za swoje decyzje i że to właśnie między innymi na podstawie naszych decyzji w takich sytuacjach jesteśmy osądzani.

W przypadku Wolszczana jest to po prostu kłamstwo, kłamstwo haniebne, bo sugeruje, że właściwie wszyscy, którzy wyjeżdżali naukowo – na stypendia, konferencje, posady na zagranicznych uniwersytetach – podpisywali współpracę: że po prostu tak było, taki był zwyczaj, nie można było tego uniknąć.

Ten zniekształcony – nie, powiedzmy jasno: fałszywy obraz rozpowszechnia się teraz po zagranicznych uniwersytetach, a międzynarodowa wspólnota naukowa przyjmuje go za prawdę, bo cóż ma robić? Zwłaszcza, gdy najbardziej wpływowa polska gazeta, z której większość zagranicznych korespondentów w Polsce czerpie wiedzę o tym, co się w Polsce dzieje, taki właśnie obraz propaguje, wskutek czego obraz ten jest powielany w prasie zachodniej. W rezultacie amerykańscy koledzy polskich naukowców są przekonani, że wszyscy Polacy, którzy współpracowali z nimi na Zachodzie w czasach PRL, byli ubeckimi donosicielami. Oprócz tego, że jest to nieprawda, nie jest to, mówiąc oględnie, przyjemne dla tych, którzy donosicielami nie byli.

[srodtytul]Pinocheta wolno zaszczuwać[/srodtytul]

Tak samo, mutatis mutandis, mówi się o procesie Jaruzelskiego: zaszczuwanie biednego starego człowieka. Ci, co teraz tak mówią, nie mówili tak na przykład o Pinochecie. Jego wolno było zaszczuwać. Nie mówili też tak o ściganiu zbrodniarzy nazistowskich. Kiedyś oburzaliśmy się na lewicowców europejskich i amerykańskich, którzy głośno potępiali to, co się działo w Argentynie lub w Chile, ale jakoś dziwnie milczeli na temat Chin, Kambodży, Związku Sowieckiego, krajów Europy Wschodniej (nie mówiąc o Kubie). Niektórzy ludzie, którzy wtedy zwalczali tę zakłamaną, tendencyjną wizję świata i przekonywali opinię publiczną, że za organizacjami, które tego rodzaju jednostronne wizje propagowały, często stały sowieckie wpływy i pieniądze – teraz sami przyłączyli się do chóru niegdyś przez nich zwalczanych głosów.

Z niejakim opóźnieniem, warto dodać, bo wśród zachodniej lewicy takich głosów raczej już nie ma; odkąd zniknął Związek Sowiecki i prawie wszędzie, z wyjątkiem Korei Północnej, rozpadł się komunizm, lewica na Zachodzie obroną komunizmu przestała się trudzić. Skupia się na potępianiu Ameryki, kapitalizmu i Izraela.

Ostały się jednak na Zachodzie dwie zasady, które nadal obowiązują w mówieniu o komunizmie i Związku Sowieckim. Pierwsza z nich nakazuje potępienie tezy o moralnej wyższości „imperium” Stanów Zjednoczonych nad imperium sowieckim; nadal obowiązuje zasada moralnej ekwiwalencji, którą w Polsce wszyscy, czy prawie wszyscy, kiedyś tępili. Druga surowo zakazuje zrównania – czy nawet porównywania – komunizmu z nazizmem. Tutaj zasady moralnej ekwiwalencji absolutnie nie wolno stosować. Przeciwnie: faszyzm był i pozostaje rzeczą najgorszą, a zatem... komunizm musi być rzeczą lepszą. Poza tym – powtórzmy to chórem – komuniści przecież chcieli dobrze. No i Związek Sowiecki – znów chórem – zawsze stał na czele zwalczania faszyzmu. (Wspominanie o pakcie Ribbentrop-Mołotow też uchodzi dziś w Polsce za rzecz niezbyt taktowną w dobrym towarzystwie).

Z tych dwóch podstawowych lewicowych zasad pierwsza nie zyskała chyba popularności wśród polskiej lewicy. Druga natomiast – w Polsce przyjęta, ze zrozumiałych przyczyn, bezpośrednio po wojnie i przez następne kilkadziesiąt lat, potem powoli słabnąca – teraz zdaje się przeżywać niespodziewaną drugą młodość.

Stary sowiecki mit antyfaszyzmu, sugerujący utożsamienie antyfaszyzmu z sowieckim komunizmem, mit, który miał wszystko usprawiedliwiać i zarazem wszystko kamuflować, mit, który od końca wojny był fundamentem sowieckiej propagandy, został przełknięty przez cały świat. Był podstawą całej lewicowej ideologii; był podstawą usprawiedliwienia wszystkich komunistycznych zbrodni.

Na to nakładało się drugie kłamstwo, na dodatek przemycone za pomocą porażająco wadliwej logiki, która jednak jakoś nikogo nie gorszyła ani nie zastanawiała: że skoro wszyscy, którzy są za Związkiem Sowieckim, są za zwalczaniem faszyzmu, wszyscy, którzy są za zwalczaniem faszyzmu, muszą być za Związkiem Sowieckim. W tę brednię przez dziesiątki lat wierzyła cała zachodnia lewica.

I to przekonanie usprawiedliwiało Rosenbergów w jej oczach.

[srodtytul]Po dobrej stronie[/srodtytul]

Teraz już mało kogo na Zachodzie to wszystko interesuje i niewiele się o tym mówi. Ale w Polsce – w Polsce, gdzie kiedyś znaliśmy na pamięć całą tę ideologię i przeciwstawialiśmy się jej – ten wypaczony, groteskowy obraz świata wyłania się właśnie teraz, z kilkudziesięcioletnim opóźnieniem. Jakby polskiej lewicy ktoś wymazał z pamięci ostatnie kilkadziesiąt lat. Zdumiewające jest, że dziś, prawie 20 lat po upadku komunizmu w Polsce, trzeba nagle od nowa mówić rzeczy, które jeszcze nie tak dawno były oczywiste i które z takim mozołem tłumaczyliśmy zachodnim lewicowcom.

Nie dość, że Jaruzelskiego się broni przed procesem; broni się go w ogóle. Słychać nagle w Polsce głosy, wbrew licznym dowodom, które temu przeczą, że Jaruzelski... tak jest, powtórzmy chórem: chciał dobrze. Trudno uwierzyć. Mówią to ludzie, którzy kiedyś gwałtownie temu przeczyli i usilnie starali się przekonać Zachód, że tak nie jest. Wydaje się, że gdyby dziś ktoś chciał zyskać poparcie polskich lewicowych elit, najlepiej, żeby wyznał, iż był dawnym TW albo komunistycznym szpiegiem, nawet jeśliby to była nieprawda.

Kuriozalne to wszystko, lecz tylko na pozór zagadkowe. Bo teraz, w wolnej Polsce, trzeba patrzeć na świat oczyma Zachodu; trzeba przyswajać sobie modne zachodnie ideologie. Inaczej – takie jest myślenie – będziemy postrzegani jako ciemni, prowincjonalni, zacofani, i będą z nas szydzić.

A na Zachodzie wszystko nadal zależy od tego, po której się jest stronie. Najbardziej znana piosenka amerykańskich komunistów, pochodząca z lat 30., nazywała się „Which side are you on?” – „Po której stronie jesteś?”. Bycie po „słusznej” stronie – to znaczy po stronie lewicowej – daje miłe poczucie moralnej wyższości. Nie trzeba się troszczyć o konkrety, o to, czy poglądy, które się wyznaje, mają uzasadnienie, o skutki ewentualnych działań, które się proponuje lub popiera; nie trzeba myśleć. Wystarczy, że się jest po dobrej – „słusznej” – stronie.

[i]Autorka jest tłumaczką i publicystką. Mieszka w Paryżu.[/i]

Plus Minus
Kataryna: W serce Felka wstrzyknięto chlorek potasu, termin „aborcja” jest eufemizmem
Plus Minus
Paweł Piskorski: PO nie wdepcze w ziemię PiS, to już widać
Plus Minus
Jak się porozumieć, gdy zmysły zawodzą? Recenzja „Lekcji greki” noblistki Han Kang
Plus Minus
Katastrofa niechlujnego scenariusza. Recenzja filmu „Holland”
Materiał Partnera
Konieczność transformacji energetycznej i rola samorządów
Plus Minus
Wrestling. Polacy odkrywają nową brutalną rozrywkę