Andy Murray zejdzie z kortu? Szkot na opak

Andy Murray żegna się z tenisem. Brytyjczycy żegnają się ze Szkotem, który przywrócił im tenisową dumę, wygrywając Wimbledon i igrzyska olimpijskie.

Publikacja: 18.01.2019 18:00

Andy Murray długo walczył o szacunek Brytyjczyków. Teraz, gdy odchodzi, nie brakuje głosów, że w Wim

Andy Murray długo walczył o szacunek Brytyjczyków. Teraz, gdy odchodzi, nie brakuje głosów, że w Wimbledonie szybko powinien stanąć jego pomnik

Foto: AFP

Najpierw były łzy podczas konferencji prasowej poprzedzającej Australian Open. Opowieść o 20 miesiącach walki z bólem kontuzjowanego biodra. O porażce medycyny i złamaniu ducha, o prawdopodobnym zakończeniu kariery już w Australii.

Potem był mecz, pięć zaciętych setów z Hiszpanem Roberto Baustistą Agutem, ważnym, choć mimowolnym i trochę zdeprymowanym uczestnikiem australijskiego pożegnania Andy'ego Murraya. Hiszpan wygrał, ale ważny był tylko Szkot i jego słowa.

Ta honorowa porażka dała nadzieję, że to jeszcze nie jest definitywne zakończenie kariery. Teraz Andy Murray ma przed sobą parę dni na namysł: szybko zrobić czy nie zrobić następną operację biodra, radykalnie usuwającą przyczynę bólu, oznaczającą w przyszłości komfort codziennego życia, ale też bardzo prawdopodobny koniec z wyczynowym sportem. Czy może machnąć na chirurgów ręką i jeszcze raz spróbować mniej inwazyjnej terapii, dającej szansę na grę na wimbledońskiej trawie i tam pożegnanie się z tenisem.

Wybór nie jest łatwy, ale świat tenisa raczej godzi się z myślą, że Szkota w wielkiej formie już nigdy nie zobaczy. Ta świadomość dotarła do rywali, kolegów, kibiców, dziennikarzy i spowodowała, już w Melbourne, lawinę dobrych uczuć.

Organizatorzy Australian Open postarali się i zebrali na jednym filmie dziesiątki podziękowań, życzeń, pochwał, wyrazów wsparcia od gwiazd z Rogerem Federerem i Novakiem Djokoviciem na czele. Media od paru dni bez umiaru chwalą osiągnięcia brytyjskiego mistrza, albo raczej sir Andrew Barrona Murraya. Tenisista otrzymał oficerski Order Imperium Brytyjskiego z rąk księcia Williama jesienią 2013 r.

Szkocki palant

Kiedy naprawdę odejdzie, nie wiemy, ale wiemy, że dawna szorstka przyjaźń z rodakami zamieniona została w powszechny szacunek i poczucie, że o drugiego takiego łatwo nie będzie. Kto pamięta, jak było kilkanaście lat temu – zauważa niezwykłą zmianę postaw.

Działo się to w Wimbledonie w 2006 roku, w którym występował jako trochę rozczochrany, 19-letni chłopak ze Szkocji. Grał pierwszy pełny sezon w ATP Tour i właśnie przejął od Tima Henmana miano brytyjskiej rakiety nr 1.

Przeciskał się przez publiczność z kortów treningowych do szatni. Gdy mijał pewną damę z telefonem komórkowym przy uchu, usłyszał: „O, właśnie przeszedł ten szkocki palant..." (tłumaczenie w bardzo złagodzonej formie). Murray sam klnie jak szewc, ale zniewaga zabolała go tak bardzo, że przypomniał o niej dziennikarzom po dekadzie.

– Kim byłem dla ludzi? Dlaczego to się stało w moim turnieju? – pytał. Odpowiedź nie jest łatwa, zwłaszcza dziś, gdy niemal wszyscy deklarują, chyba szczerze, ogrom uczuć do tenisisty.

Fakt – nie było przed laty wielu Anglików, którzy go choć trochę lubili. Andy narażał się opinii publicznej na wiele sposobów. W tym samym 2006 roku zażartował w Wimbledonie, że będzie kibicował w piłkarskich mistrzostwach świata „wszystkim, z którymi zagra Anglia". Sprowokowany dodał, że kupił już sobie koszulkę futbolistów Paragwaju i w dniu meczu będzie paradował w niej po sławnych kortach.

Brytyjskie media niejeden raz robiły mu krzywdę, wyolbrzymiając potknięcia lub przeinaczając żarty, potem Andy szedł do szatni, słysząc po drodze: „Mam nadzieję, że do końca życia będziesz przegrywał każdy mecz".

Niczego mu nie oszczędzono – dla jednych był nudny lub marudny, inni nazywali go hipochondrykiem, co dziś wydaje się jeszcze bardziej niesprawiedliwe, bo nikomu się przecież nie zwierzał, choćby z tego, że urodził się z rozdwojonymi rzepkami i z tego powodu też miewał poważne problemy z kolanami. Nawet Virginia Wade, mistrzyni Wimbledonu z 1977 roku, nazwała Andy'ego osobą nadmiernie dramatyzującą („drama queen"), gdy w paryskim meczu trzy razy prosił na kort pomoc medyczną.

Wizerunek Szkota (gdy przegrywał), Brytyjczyka (gdy wygrywał) kształtował się głównie w Wimbledonie, świętym miejscu brytyjskiego tenisa. To, że Murray dość długo wydawał się tam nieproszonym gościem, wynikało z wielu okoliczności, jednak przede wszystkim ze specyficznego charakteru chłopaka z Dunblane.

Ktoś, kto nie kryje zmian nastroju, ma czasem niewyszukane, czasem gorzkie, często zgryźliwe poczucie humoru, niespecjalnie dba o maniery i posługuje się językiem, delikatnie mówiąc, szorstkim – na tle trawników, surfinii, hortensji i narodowego uwznioślenia musi wydawać się obcy.

Zachowanie Andy'ego w Wimbledonie znacznie odbiegało od oczekiwań publiczności i brytyjskich mediów, młody Szkot ewidentnie drażnił wimbledońskich snobów i nie tylko ich. Trzeba pamiętać, że potrafił publicznie powiedzieć, że jego żona Kim Murray z domu Sears (córka znanego brytyjskiego trenera tenisa) to wyjątkowo wykształcona i oczytana osoba, a on sam, no cóż: przeczytał wszystkie tomy sagi o Harrym Potterze, a potem to już tylko biografię Dwayne'a Johnsona, amerykańskiego wrestlera i aktora filmów akcji, znanego pod pseudonimem „The Rock".

Nie polubił ferrari

Za wyrzucone z siebie na korcie przekleństwa – trzeba pamiętać, że głównie pod własnym adresem – płacił słuszne kary, za nadmierną popędliwość wobec ludzi wokół też ponosił odpowiedzialność, rozstania z trenerami to nie była w jego przypadku rzadka sprawa.

Za nieodpowiedni język przepraszał, za bycie sobą – nigdy. Siłą Murraya zawsze była autentyczność. Powtarzał to zresztą dość często: – Musisz zawsze próbować być sobą, nawet jeśli z tego powodu ludzie cię nie lubią. To ich problem.

W sumie miał rację. Dziś wydaje się to okrutne, że publiczność i dziennikarze brytyjscy oczekiwali w Londynie tak wiele od młodego człowieka, który dorastał na ich oczach w jednym z najbardziej prestiżowych miejsc światowego sportu. „Młody Murray nie jest niewychowany lub z natury opryskliwy. W młodości był ogromnie zaabsorbowany tym, jak poradzić sobie z dzikim zapałem pchającym do wygrywania, jak w końcu zacząć kontrolować tę wewnętrzną wściekłość" – pisała pierwsza biografka tenisisty Sue Mott.

Podczas Wimbledonu 2012 zobaczyliśmy więcej prawdziwego Andy'ego, gdy po przegranym z Rogerem Federerem czterosetowym finale, przełykając łzy, próbował dziękować widzom kortu centralnego. Dostał taką owację, że rozpłakał się jeszcze raz.

Zdobył w tamtym Wimbledonie tyle serc, że w kolejnym, już tym zwycięskim, który zakończył długie (77 lat) czekanie rodaków na pierwszy brytyjski triumf po Fredzie Perrym, miał wreszcie kort centralny i Wzgórze Aorangii bezwarunkowo za sobą. Można napisać, że wychował sobie publiczność, przekonał do siebie właśnie tym, że się nie zmienił. W końcu rodacy zrozumieli, że nie warto oczekiwać, by stał się kim innym, że nawet zdarzający się niekiedy brak ogłady można jakoś polubić.

Jak zresztą nie lubić faceta, który sprzedaje czerwone ferrari kupione z radości po pierwszym wielkim sukcesie, bo jazda kosztownym cudem motoryzacji zupełnie mu nie pasuje. Nie jest do niczego potrzebna, nawet psuje nastrój. I wraca do starego, używanego volkswagena polo.

Jak nie doceniać, że ma otwarte serce, ale by o tym wiedzieć, niekiedy trzeba szperać głęboko, na przykład, że dał szpitalowi Royal Marsden, w którym leczono z nowotworu jego przyjaciela Rossa Hutchinsa, czek na 75 tys. funtów – całą premię z turnieju w Queens. Potem jeszcze umieścił nazwę szpitala na rękawie wimbledońskiej koszulki.

Jak nie szanować jego uczuć, gdy wiadomo, że przeżył w dziecięcym strachu schowany pod biurkiem dyrektora śmierć koleżanek i kolegów w masakrze w szkole w Dunblane, gdy 13 marca 1996 roku Thomas Hamilton, były uczeń i harcerz, wszedł do budynku podstawówki, zastrzelił 16 uczniów, nauczycielkę i siebie.

Jak nie docenić tego, co przeszedł, gdy zamiast grać w piłkę nożną, golfa lub rugby, wybrał tenis, w Szkocji popularny umiarkowanie. Miał wprawdzie myśl, by zostać piłkarzem, i krótką przygodę z treningami w Glasgow Rangers, ale z futbolu zrezygnował.

Jego przeznaczeniem były treningi na korcie, najpierw z bardzo energiczną mamą, Judy Murray z domu Erskine, która po własnej, niezbyt okazałej karierze postanowiła zrobić mistrzów z synów. Potem z wieloma innymi trenerami, z Ivanem Lendlem i Amelie Mauresmo włącznie.

Dał sobie radę, gdy mieli problemy rodzice (rozwiedli się, gdy miał 10 lat, razem z bratem Jamiem zamieszkali z ojcem Willim, cichym menedżerem w firmie dystrybucji prasy), dał radę samotności, gdy przez 19 miesięcy był zagubionym szkockim nastolatkiem w szkole tenisowej Sánchez-Casal, pod okiem Emilio Sancheza w Barcelonie.

Był zawsze waleczny, twardy i nieociosany na żadną modłę. I dziś to doceniamy, tak samo jak szczerość, która często doprowadzała go do kłopotów. Nie unikał mówienia o problemach, których inni znani sportowcy z reguły unikali, bo nie pasowały do wyobrażeń specjalistów od marketingu, psuły idealne obrazy kształtowane przez fachowców od PR.

Zabierał głos na temat ustawiania meczów, ostro wypowiadał się o dopingu, nie krył swej opinii na temat hipokryzji działaczy tenisowych przyjmujących wsparcie sponsorskie od firm bukmacherskich. Kto słuchał uważnie, ten wie, że Murray jest feministą i wciąż dziwi go fakt, że istnieją ludzie, którzy mają inny pogląd w sprawach równości płac lub zdolności pracy kobiet. I znów: czas, sukcesy, rosnące zarobki, szlachectwo i pozycja społeczna nie zmieniły jego poglądów.

Rodzinne Dunblane

Murray a sprawa szkocka – to długa historia. Jest Szkotem, lecz z pewną domieszką krwi angielskiej – babcia od strony matki to Angielka, żona też. Mieszka w Surrey, czyli w Anglii. Haggisu nie je (woli sushi), whisky nie pije, w ogóle żadnego alkoholu nie bierze do ust.

Czuje jednak silny związek ze Szkocją. Kiedy mógł już myśleć o inwestowaniu zarobionych milionów, kupił do remontu starą wiktoriańską posiadłość – Cromlix House Hotel z 1874 roku, zaledwie kilka mil od dawnego domu rodzinnego w Dunblane. Zapłacił 1,8 mln funtów za stylowy budynek z kaplicą, która w 2010 roku była miejscem ślubu starszego brata z Alejandrą Gutierrez. Dziś Cromlix to 15-pokojowy, pięciogwiazdkowy hotel, w którym podtrzymywana jest tradycja ślubów rodziny Murrayów. Andy i Kim Sears pobrali się tam w 2015 roku, rok później także ojciec Andy'ego i jego partnerka Sam Watson.

Hotel Cromlix sir Andy oddał pod zarząd fachowcom z branży, firmie Inverlochy Castle Management International, sam w dniu otwarcia mówił przede wszystkim o tworzeniu miejsc pracy i wdzięczności dla rodaków. Dunblane i okolice z tych i innych powodów odwiedza często. Doktorat honorowy uniwersytetu w Stirling też ma coś do rzeczy.

Finansowo na pewno da sobie radę, gdy zawiesi rakietę na ścianie. Na sportowej emeryturze nie będzie zarabiał tyle samo, ile świat oferuje trzykrotnemu mistrzowi Wielkiego Szlema i dwukrotnemu złotemu medaliście olimpijskiemu, ale firmy o nim nie zapomną. Raczej nie będzie Davidem Beckhamem brytyjskiego tenisa, ani taką legendą, globalną ikoną sportu jak Roger Federer, ale wizerunek trochę wycofanego, trochę chropawego, lecz wyjątkowo szczerego mężczyzny, który dzięki uporowi potrafił zdobyć każdy szczyt, wciąż ma wysoką cenę.

Wiadomo, że wielkie gwiazdy sportu, które miały silną osobowość, mocny charakter, dobre relacje z kibicami, rodzaj magii, która nie przemija z wiekiem – radziły i radzą sobie świetnie także na emeryturze. Murray ma to coś.

Z Wielkiej Czwórki, jaka kiedyś rządziła światowym tenisem, zarobił wprawdzie na kortach najmniej – Roger Federer, Novak Djoković i Rafael Nadal go wyprzedzają, ale to czwarte miejsce, oszacowane przez „Forbes", oznacza przychód co najmniej 165 mln dolarów w czasie kariery, z tego premie turniejowe to 61 mln. Resztę, trochę ponad okrągłe 100 mln dolarów, zarobił dzięki umowom sponsorskim.

Miewał trudne relacje z rodakami, ale kojarzono go z wieloma globalnymi markami – reklamował Adidasa, Under Armour, Heada, Jaguara, Standard Life, Highland Spring, Robinsons, Royal Bank of Scotland, ubiory sportowe Fred Perry i zegarki Tag Heuer. Niektóre firmy nie zrezygnują ze współpracy tylko dlatego, że sir Andrew już nie będzie odbijał piłek.

O pieniądzach mówi rzadko i niechętnie. Jeśli już, to przypominał, jak dawno temu rodzice z trudem uzbierali 75 tys. funtów, by mógł wyjechać do Barcelony.

Feminista

Jest prawdopodobne, że wkrótce powitamy Murraya przedsiębiorcę. Przymiarki już zrobił. Nie idzie ścieżką wytyczoną przez firmy, z którymi miał lub ma kontrakty reklamowe. Zainwestował parę lat temu w platformy crowdfundingowe, które poszukują wsparcia finansowego na nowe, śmiałe projekty technologiczne. Ma udziały już w 30 takich przedsięwzięciach.

Powiedział kiedyś, że wspieranie brytyjskiej przedsiębiorczości jest dla niego ważne. W tenisie także. W minionym roku dał trochę funduszy na firmę Deuce („Równowaga"), która rozwija i rozpowszechnia aplikację tenisową, czyni ten sport bardziej dostępnym, pomaga grającym w poszukiwaniu kortów i organizacji sesji z trenerem w całej Wielkiej Brytanii.

Może to nie jest wiele wobec innych dochodów Murraya, ale takie działanie pokazuje, że tenisista w nowych sferach życia pozostaje sobą – jest chętny do pomocy, jest blisko ludzi. Już w 2013 roku założył sportową agencję menedżerską o nazwie „77" (skąd nazwa? – w Wielkiej Brytanii każdy wie, że tyle lat dzieli ostatnie wimbledońskie zwycięstwo Perry'ego i pierwsze Murraya). Agencja wspiera kariery młodych brytyjskich sportowców.

Nie wydaje się, by wzorem wielu innych sław tenisa ze starszego pokolenia został kiedyś wędrownym mentorem jakiegoś młodszego gracza. Może raczej otworzy solidną akademię pod swoim patronatem. Zainspirował wielu, jemu łatwiej niż innym przekazać zapał do gry.

Niektórzy uważają nawet, że nowe ścieżki życia poprowadzą Andy'ego Murraya w kierunku kariery politycznej. Na razie argumenty do uzasadnienia takich opinii są skromne – to znane zaangażowanie w kwestie równouprawnienia kobiet i niepodległości Szkocji. Ale też umiejętność formułowania wyrazistych opinii i, jednak, nieco zgryźliwe poczucie humoru.

Poglądy na temat niepodległości Szkocji dość długo trzymał w ukryciu, choć obecność Seana Connery'ego, Alexa Fergusona, potem Alexa Salmona (byłego premiera Szkocji) w wimbledońskiej loży tenisisty niekiedy sugerowała odpowiedzi.

Taki jest – nie żałował, że w końcu poparł (jak każą czasy – twitterowo) niepodległość Szkocji w referendum, choć zaraz dodał, że takie gesty tak naprawdę „nie leżą w jego charakterze". Decydował się długo – dopiero w dniu głosowania posłał do sieci zdanie: „Dziś wielka chwila dla Szkocji! Żadne negatywne nastawienie wobec kampanii przez ostatnie kilka dni nie wpłynęło na moją opinię. Jestem podekscytowany, aby zobaczyć wynik. Zróbmy to!".

Nie pierwszy raz mężnie przyjął obelgi, jakie przeczytał i usłyszał z powodu takiej postawy. Poszedł nawet dalej, zapytany dla jakiej reprezentacji grałby, gdyby Szkocja była niepodległa, odpowiedział: „Grałbym dla Szkocji".

Był w mniejszości (za niepodległością było 45 procent głosujących w referendum), ale powiedział, że nigdy nie będzie wstydził się tego zdania. Może tylko formę by zmienił, ale emocji też nie należy się wstydzić. Dodajmy – sam nie głosował, bo Szkoci mieszkający w Anglii takiego prawa nie mieli.

Gdy urodziła mu się córka, podczas konferencji prasowej zapytano: Będzie Angielką czy Szkotką? – Będzie Brytyjką – odpowiedział. Gdy wygrał Wimbledon, przyjął zaproszenie na Downing Street 10, do siedziby premiera, wówczas Davida Camerona, ale poprosił, by na spotkaniu był także lider opozycji.

Pozostaje zatem czekać na decyzję, jaką podejmie sir Andrew, i kiedy w Wimbledonie stanie jego pomnik. Fred Perry, zwycięzca z lat 1934–1936, doczekał takiego honoru po 50 latach od pierwszego sukcesu. Murray chyba nie będzie czekać tak długo.

Dyrektor All England Tennis Club Richard Lewis kilka dni temu oświadczył w BBC: – Zawsze czuliśmy, że kiedy Andy skończy grać, nadejdzie odpowiednia chwila, by właściwie docenić jego nadzwyczajną karierę. Jestem pewien, że coś w rodzaju pomnika wkrótce stanie w klubie.

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:

prenumerata.rp.pl/plusminus

tel. 800 12 01 95

Najpierw były łzy podczas konferencji prasowej poprzedzającej Australian Open. Opowieść o 20 miesiącach walki z bólem kontuzjowanego biodra. O porażce medycyny i złamaniu ducha, o prawdopodobnym zakończeniu kariery już w Australii.

Potem był mecz, pięć zaciętych setów z Hiszpanem Roberto Baustistą Agutem, ważnym, choć mimowolnym i trochę zdeprymowanym uczestnikiem australijskiego pożegnania Andy'ego Murraya. Hiszpan wygrał, ale ważny był tylko Szkot i jego słowa.

Pozostało jeszcze 97% artykułu
Plus Minus
„Lipowo: Kto zabił?”: Karta siekiery na ręku
Materiał Promocyjny
Koszty leczenia w przypadku urazów na stoku potrafią poważnie zaskoczyć
Plus Minus
„Cykle”: Ćwiczenia z paradoksów
Plus Minus
Gość "Plusa Minusa" poleca. Justyna Pronobis-Szczylik: Odkrywanie sensu życia
Plus Minus
Brat esesman, matka folksdojczka i agent SB
Plus Minus
Szachy wróciły do domu