Wiadomo, że wielkie gwiazdy sportu, które miały silną osobowość, mocny charakter, dobre relacje z kibicami, rodzaj magii, która nie przemija z wiekiem – radziły i radzą sobie świetnie także na emeryturze. Murray ma to coś.
Z Wielkiej Czwórki, jaka kiedyś rządziła światowym tenisem, zarobił wprawdzie na kortach najmniej – Roger Federer, Novak Djoković i Rafael Nadal go wyprzedzają, ale to czwarte miejsce, oszacowane przez „Forbes", oznacza przychód co najmniej 165 mln dolarów w czasie kariery, z tego premie turniejowe to 61 mln. Resztę, trochę ponad okrągłe 100 mln dolarów, zarobił dzięki umowom sponsorskim.
Miewał trudne relacje z rodakami, ale kojarzono go z wieloma globalnymi markami – reklamował Adidasa, Under Armour, Heada, Jaguara, Standard Life, Highland Spring, Robinsons, Royal Bank of Scotland, ubiory sportowe Fred Perry i zegarki Tag Heuer. Niektóre firmy nie zrezygnują ze współpracy tylko dlatego, że sir Andrew już nie będzie odbijał piłek.
O pieniądzach mówi rzadko i niechętnie. Jeśli już, to przypominał, jak dawno temu rodzice z trudem uzbierali 75 tys. funtów, by mógł wyjechać do Barcelony.
Feminista
Jest prawdopodobne, że wkrótce powitamy Murraya przedsiębiorcę. Przymiarki już zrobił. Nie idzie ścieżką wytyczoną przez firmy, z którymi miał lub ma kontrakty reklamowe. Zainwestował parę lat temu w platformy crowdfundingowe, które poszukują wsparcia finansowego na nowe, śmiałe projekty technologiczne. Ma udziały już w 30 takich przedsięwzięciach.
Powiedział kiedyś, że wspieranie brytyjskiej przedsiębiorczości jest dla niego ważne. W tenisie także. W minionym roku dał trochę funduszy na firmę Deuce („Równowaga"), która rozwija i rozpowszechnia aplikację tenisową, czyni ten sport bardziej dostępnym, pomaga grającym w poszukiwaniu kortów i organizacji sesji z trenerem w całej Wielkiej Brytanii.
Może to nie jest wiele wobec innych dochodów Murraya, ale takie działanie pokazuje, że tenisista w nowych sferach życia pozostaje sobą – jest chętny do pomocy, jest blisko ludzi. Już w 2013 roku założył sportową agencję menedżerską o nazwie „77" (skąd nazwa? – w Wielkiej Brytanii każdy wie, że tyle lat dzieli ostatnie wimbledońskie zwycięstwo Perry'ego i pierwsze Murraya). Agencja wspiera kariery młodych brytyjskich sportowców.
Nie wydaje się, by wzorem wielu innych sław tenisa ze starszego pokolenia został kiedyś wędrownym mentorem jakiegoś młodszego gracza. Może raczej otworzy solidną akademię pod swoim patronatem. Zainspirował wielu, jemu łatwiej niż innym przekazać zapał do gry.
Niektórzy uważają nawet, że nowe ścieżki życia poprowadzą Andy'ego Murraya w kierunku kariery politycznej. Na razie argumenty do uzasadnienia takich opinii są skromne – to znane zaangażowanie w kwestie równouprawnienia kobiet i niepodległości Szkocji. Ale też umiejętność formułowania wyrazistych opinii i, jednak, nieco zgryźliwe poczucie humoru.
Poglądy na temat niepodległości Szkocji dość długo trzymał w ukryciu, choć obecność Seana Connery'ego, Alexa Fergusona, potem Alexa Salmona (byłego premiera Szkocji) w wimbledońskiej loży tenisisty niekiedy sugerowała odpowiedzi.
Taki jest – nie żałował, że w końcu poparł (jak każą czasy – twitterowo) niepodległość Szkocji w referendum, choć zaraz dodał, że takie gesty tak naprawdę „nie leżą w jego charakterze". Decydował się długo – dopiero w dniu głosowania posłał do sieci zdanie: „Dziś wielka chwila dla Szkocji! Żadne negatywne nastawienie wobec kampanii przez ostatnie kilka dni nie wpłynęło na moją opinię. Jestem podekscytowany, aby zobaczyć wynik. Zróbmy to!".
Nie pierwszy raz mężnie przyjął obelgi, jakie przeczytał i usłyszał z powodu takiej postawy. Poszedł nawet dalej, zapytany dla jakiej reprezentacji grałby, gdyby Szkocja była niepodległa, odpowiedział: „Grałbym dla Szkocji".
Był w mniejszości (za niepodległością było 45 procent głosujących w referendum), ale powiedział, że nigdy nie będzie wstydził się tego zdania. Może tylko formę by zmienił, ale emocji też nie należy się wstydzić. Dodajmy – sam nie głosował, bo Szkoci mieszkający w Anglii takiego prawa nie mieli.
Gdy urodziła mu się córka, podczas konferencji prasowej zapytano: Będzie Angielką czy Szkotką? – Będzie Brytyjką – odpowiedział. Gdy wygrał Wimbledon, przyjął zaproszenie na Downing Street 10, do siedziby premiera, wówczas Davida Camerona, ale poprosił, by na spotkaniu był także lider opozycji.
Pozostaje zatem czekać na decyzję, jaką podejmie sir Andrew, i kiedy w Wimbledonie stanie jego pomnik. Fred Perry, zwycięzca z lat 1934–1936, doczekał takiego honoru po 50 latach od pierwszego sukcesu. Murray chyba nie będzie czekać tak długo.
Dyrektor All England Tennis Club Richard Lewis kilka dni temu oświadczył w BBC: – Zawsze czuliśmy, że kiedy Andy skończy grać, nadejdzie odpowiednia chwila, by właściwie docenić jego nadzwyczajną karierę. Jestem pewien, że coś w rodzaju pomnika wkrótce stanie w klubie.
PLUS MINUS
Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:
prenumerata.rp.pl/plusminus
tel. 800 12 01 95