Czy był taki moment tamtego dnia, że miał pan poczucie, iż porozumienia nie będzie i polska delegacja wróci z niczym?
Był taki moment po południu 13 grudnia. Mam przed oczami obraz Millera siedzącego na schodach i stojącego nad nim Kalinowskiego, który coś mu tłumaczył. Reszta delegacji przyglądała się tej rozmowie z oddalenia, nie wiedząc, czy ta rozmowa doprowadzi do upadku rządu czy jeszcze nie.
Rządy Jerzego Buzka i Leszka Millera wzajemnie obwiniały się o nieudolność negocjacyjną. Ministrowie od Millera mówili, że za Buzka bardzo mało popchnięto negocjacje do przodu. A ci od Buzka zarzucali rządowi Millera, że szedł na zbyt daleko idące ustępstwa, byle tylko szybciej zamykać kolejne obszary negocjacyjne. Jak było według pana?
Trzeba zacząć od tego, że duże rozszerzenie miało przeciwników w Europie. Faktem jest też, że Polska pod względem zamkniętych obszarów negocjacyjnych była w tyle za kilkoma krajami. Nasi partnerzy ze środkowej Europy mówili, że jeżeli ktoś się opóźnia, to trudno, nie można na niego czekać. Trzeba kończyć negocjacje z tymi, którzy są gotowi. Mogliśmy sobie powtarzać, że rozszerzenie bez Polski, czyli największej gospodarki wśród pretendentów do Unii, było niemożliwe. Tego już nie sprawdzimy. Ale pewne zagrożenie, że będziemy przyjmowani do Unii w drugiej kolejności, istniało, przynajmniej teoretycznie. Dlatego po przejęciu pałeczki w negocjacjach przez rząd Millera trzeba było przyspieszyć.
A które kraje nie były zadowolone z dużego rozszerzenia?
Francja obawiała się, że myśl integracyjna w tak dużym klubie ulegnie rozwodnieniu, a ona sama utraci część wpływów na rzecz Niemiec. Kraje takie jak Hiszpania musiały ustąpić po to, żeby nowe biedniejsze państwa miały możliwość skorzystania z funduszy unijnych. Ale uczciwie mówiąc, Hiszpanie, którzy mają tradycję mówienia prosto w oczy, co im się nie podoba, konsekwentnie powtarzali: nie dopuścimy do uszczuplenia naszych interesów dopóty, dopóki nie jesteście w Unii, ale gdy już się w niej znajdziecie, to my, kraje biedniejsze, powinniśmy być strategicznymi partnerami przeciwko klubowi zamożnych.
Czy była wtedy jakaś sprawa, o której może pan powiedzieć, że poniósł porażkę w negocjacjach?
Wyjątkowo mnie drażniło, że nie byliśmy w stanie na żadnym etapie przebić się z uznaniem, iż polskie pielęgniarki były przygotowane do pracy w całej Unii. Trafialiśmy na mur niezgody wynikający ze sztywnej interpretacji polskiego nauczania. Lepsze warunki miały nawet pielęgniarki z byłych republik radzieckich, czyli Litwy, Łotwy i Estonii, a w głowie mi się nie mieściło, że radziecki program kształcenia był uznawany przez Komisję Europejską za wystarczający, by te pielęgniarki nie musiały spełniać dodatkowych warunków. Proszę sobie wyobrazić, że ten problem dowieźliśmy aż do Kopenhagi i położyliśmy na stole w ostatnim dniu negocjacji. Dopiero wtedy uszarpaliśmy lepsze warunki dla naszych pielęgniarek.
Ciekawe, które wynegocjowane kwestie przyniosły inne skutki, niż się spodziewano?
Choćby otwarcie rynku pracy. Szacunki, jakimi posługiwano się, określając prawdopodobne wartości przepływów pracowników, okazały się mocno nietrafione. Wielka Brytania i Irlandia, które otworzyły swój rynek, zostały zalane przez pracowników z nowych krajów. Skala tego zjawiska wielokrotnie przekraczała ich prognozy. Imigracja zarobkowa była jednym z czynników, które przyczyniły się do probrexitowych nastrojów – zwłaszcza wśród brytyjskich niebieskich kołnierzyków, w miastach przemysłowych. Tam, gdzie sytuacja gospodarcza była kiepska, miejscowa ludność uznawała imigrację z Europy Środkowej za zagrożenie dla własnych perspektyw na rynku pracy. Ale ten kij ma dwa końce. My upieraliśmy się przy równym traktowaniu naszych pracowników w Unii, a teraz mamy mieszane uczucia w sprawie emigracji zarobkowej, bo na przykład wyjazd lekarzy i pielęgniarek odbił się negatywnie na poziomie opieki zdrowotnej w naszym kraju.
Czy pana zdaniem udało nam się w pełni wykorzystać szansę, jaką było przystąpienie do Unii, czy też mogło być lepiej?
Dwa lata temu Bank Światowy wziął pod lupę gospodarkę w okresie 2007–2017. Okazało się, że w tej dziesięciolatce Polska i Korea Południowa relatywnie najszybciej przesunęły się z grupy krajów o niskim dochodzie do grupy krajów o dochodzie wyższym. W 2007 roku Polska była na poziomie 55 proc. średniego dochodu unijnego na głowę mieszkańca. W 2017 roku osiągnęliśmy 70 proc. Co prawda był to okres naznaczony kryzysem finansowym i Europa Zachodnia zanotowała z tego powodu recesję, a Polska cały czas szła w górę. Jednak relatywnie najszybciej pokonaliśmy lukę rozwojową między nami a Europą Zachodnią. Przeskoczyliśmy Węgry, zbliżyliśmy się do poziomu Słowacji, przesunęliśmy się do przodu porównywalnie do Litwy, Łotwy i Estonii. Nie można nas uznać za prymusa bijącego innych na głowę, ale uplasowaliśmy się w czołówce, na bardzo przyzwoitym miejscu. Członkostwo w UE bardzo nam się opłaciło, między innymi obniżyło koszty zadłużania, a już samo to przyspieszyło nasz wzrost gospodarczy. Poza tym polskie firmy relatywnie dobrze były przygotowane do akcesji. Cały okres preakcesyjny poświęcony na budowanie instytucji, regulowanie rynku, przygotowanie przedsiębiorstw został dobrze wykorzystany
Czyli nie powiedziałby pan, że Polska to kraj z dykty?
Gdy słyszę takie stwierdzenia, to mnie pusty śmiech ogarnia. Wierzę w twarde dane, którymi operuje Bank Światowy, a z nich wynika, że startowaliśmy z naprawdę niskiego pułapu i świetnie daliśmy sobie radę. Z niechęcią przyglądam się dyskusji, która się rozpętała w ostatnich tygodniach wokół ratyfikacji Funduszu Odbudowy. Te pieniądze są potrzebne naszej gospodarce, bo kryzys covidowy nas nie ominął. Żeby środki z tego funduszu napłynęły do gospodarki, potrzeba jednomyślnej zgody całej Unii Europejskiej, czyli ratyfikacji. I tak się składa, że ten instrument negocjują i wdrażają rządy, a nie inne podmioty. Jeżeli chce się dyskutować o tym, co ma być treścią Krajowego Planu Odbudowy, to trzeba o tym rozmawiać z rządem. I to należało robić. Osobiście przeczytałem Krajowy Plan Odbudowy. Dla przyjemności, do poduszki.
I co pan w nim wyczytał?
Jest w nim sporo niedoróbek – niedookreślone relacje między inwestycjami a reformami, zbyt ogólne postanowienia dotyczące wdrażania planu, brak oceny wpływu na gospodarkę, za mało o tym, jak będzie audytowany przebieg realizacji zadań, za mało informacji o miernikach sukcesu, a to sukces będzie podstawą do wypłaty środków, nie faktura. Czyli na poziomie tzw. kamieni milowych pierwszy dokument był niewystarczający. Zatem było nad czym pracować. Niestety, para ze strony opozycji poszła w stronę pokazuchy politycznej, domagania się, żeby w Sejmie nad tym debatowano. Krajowy Plan Odbudowy wymagał rozmów technicznych. W Senacie wysmażono projekt ustawy o Agencji Wykonawczej, co też jest pokazuchą polityczną, ponieważ w Polsce istnieje dużo rozmaitych ciał rozdzielających fundusze strukturalne. Trzeba było przygotować precyzyjną listę postulatów i negocjować z rządem. Tymczasem opozycja zabrnęła w jałowe politykowanie.
Chciałam jeszcze spytać o oświadczenie lustracyjne, w którym napisał pan, że współpracował ze służbami PRL. Ta sprawa ujrzała światło dzienne akurat pod koniec negocjacji. Czy z powodu tego oświadczenia zmieniło się nastawienie zachodnich partnerów do pana?
Współpraca z wywiadem własnego państwa była częsta, żeby nie powiedzieć nagminna w relacjach Wschód–Zachód. Moja współpraca była raczej przejawem reguły niż wyjątku. Na początku lat 90. jeden z moich rozmówców z sekretariatu Rady Unii powiedział mi: „Cieszę się, że wszystko się zmieniło, że możemy normalnie rozmawiać, bo w 1989 roku, gdy negocjowaliśmy umowę handlową, po każdej naszej rozmowie musiałem pisać dokładną notatkę". Ja miałem lepiej, bo nie musiałem (śmiech). Kiedy startowałem w konkursie na stanowisko w Komisji Europejskiej, uczciwie powiedziałem, że mam taki element w życiorysie, i usłyszałem, że nie ma to żadnego znaczenia. Kompletnie ich to nie interesowało.
Jan Truszczyński Absolwent SGPiS (1972), pracownik MSZ; po 1989 r. w polskim przedstawicielstwie przy Wspólnotach Europejskich, a potem ambasador RP przy Unii Europejskiej, pełnomocnik rządu ds. negocjacji członkostwa Polski w UE; obecnie ekspert w Team Europe, zespole doradców Krajowej Izby Gospodarczej.