Marek Kutarba: Czy Polska mogłaby odebrać Rosji Królewiec?

Tezy rosyjskiej propagandy o polskim apetycie na Królewiec to bzdura. Ale komunikowanie zdolności przeniesienia wojny na terytorium agresora jest ważnym narzędziem odstraszania i nawet pod groźbą atomowego straszaka nie powinniśmy z niego rezygnować.

Publikacja: 19.10.2024 14:29

Marek Kutarba: Czy Polska mogłaby odebrać Rosji Królewiec?

Foto: AdobeStock

Od czasu do czasu rosyjska propaganda, w pogardliwym co prawda tonie, straszy swoje społeczeństwo agresywną Polską. Krajem, który – jak twierdzą rosyjscy propagandyści i politycy – rusofobię ma we krwi i którego jedynym marzeniem jest upokorzyć i zniszczyć Rosję. Oczywiście amerykańskimi rękami. Sami Polacy nie daliby przecież sobie rady.

Jednym z elementów tego straszenia jest teza o polskich planach zajęcia Królewca. Ba, pojawiają się nawet rosyjskojęzyczne opracowania i analizy, które sugerują, że Polska ma dostateczny potencjał i determinację, by dokonać tego w ciągu 72 godzin. Ta propagandowa narracja ma, oczywiście, swój cel. Niewiele ma jednak wspólnego z rzeczywistością. I nie powinniśmy jej w żadnym stopniu uwiarygodniać.

Polska nie ma powodów do ataku na Rosję

Oczywiście, tego, że takie ewentualnościowe, a zatem tworzone na wszelki wypadek plany wojskowe istnieją, nie można wykluczyć. Zdziwiłbym się nawet, gdyby ich nie było.

Przypomnijmy, że nie tak dawno, w ramach gier wojennych USA ćwiczyły starcie z Chinami o Tajwan. Idiotyzmem byłoby jednak wyciąganie z tego wniosku, że USA planują w związku z tym napaść na Chiny. Przeciwnie, starają się takiego starcia za wszelką cenę uniknąć.

Podobnie jest w przypadku polskich i NATO-wskich ćwiczeń, analiz i gier wojennych. NATO jest sojuszem obronnym. I nic nie wskazuje, aby miało się to w dającej się przewidzieć przyszłości zmienić.

Polska nie ma powodów do atakowania Rosji. Ma za to sporo przesłanek, by bać się sytuacji odwrotnej – bezpośredniej agresji Rosji na Polskę lub jej sojuszników. Musi zatem być gotowa do skutecznej obrony. I to nie tylko z wykorzystaniem własnego terytorium. I tyle. O żadnych marszach na Królewiec z własnej i nieprzymuszonej woli po polskiej i natowskiej stronie nie ma mowy. Tego typu gdybania można w zasadzie włożyć między bajki.

Czytaj więcej

Ujazdowski, Jurek: Zdemilitaryzować Królewiec

Trzeba sobie jednak równocześnie zdawać sprawę, że w swoich propagandowych bajaniach Rosjanie mają w pewnym sensie rację. Gdyby Polska, a wraz z nią NATO stanęły przed koniecznością udzielenia realnej pomocy napadniętym przez Rosję krajom bałtyckim lub też były zmuszone do odbicia ich z rąk wschodniego agresora, zajęcie obwodu królewieckiego byłoby oczywiste. Podobnie w przypadku, gdyby ofiarą rosyjsko-białoruskiej agresji stała się bezpośrednio Polska.

To nie przypadek, że w polskich planach jednym z najbardziej upancernionych związków taktycznych ma być 16. Dywizja Zmechanizowana. Ta, która rozlokowana jest na odcinku królewieckim (ros. obwód kaliningradzki). I że właśnie na styku obwodu królewieckiego i granicy litewskiej tworzona jest nowa dywizja – 1. Dywizja Piechoty Legionów.

Obrona to nie tylko trwanie w okopach na linii granicy, jak wyobrażają to sobie co poniektórzy politycy i przestraszeni rosyjskim atomowym straszakiem publicyści. To także skuteczne kontrataki na terytorium wroga. Choćby po to, by rejon aktywnych walk odsunąć od własnego terytorium. Czym kończy się uporczywa obrona na własnym terytorium, pokazała nam wojna w Ukrainie.

Dlatego wydaje się logiczne, że w przypadku wojny Rosja – NATO, o pozostawieniu obwodu królewieckiego w rosyjskich rękach nie mogłoby być mowy. Wyeliminowanie płynącego z tego kierunku zagrożenia byłoby konieczne i do obrony Polski, i do obrony północnej oraz wschodniej flanki NATO. I tej prawdzie nie ma po co zaprzeczać.

Nie wolno nam porzucać sojuszników

Jeśli porównamy potencjał Rosji i NATO, wynik takiego starcia wydaje się z góry przesądzony. Głównie dlatego, że poprzez swoją agresywną postawę Rosja znacząco pogorszyła swoje pozycje nad Bałtykiem.

To, że akwen ten stał się w praktyce wewnętrznym morzem NATO, jest bezsprzecznie wynikiem rosyjskiej napaści na Ukrainę. W tym miejscu przestrzegałbym jednak przed popadaniem z tego tylko powodu w jakiś szczególny huraoptymizm. Ta strategiczna przewaga wcale nie musi oznaczać jeszcze szybkich i łatwych sukcesów w przypadku wojny. Wojny, której powinniśmy starać się uniknąć tak długo, jak tylko będzie to możliwe. Jednak nie za każdą cenę. O ile – jak uważam – jest przestrzeń do kompromisu w kwestiach bezpieczeństwa między szeroko rozumianym Zachodem a Rosją, o tyle na jednostronne ustępstwa Zachodu wobec Rosji miejsca nie ma. I być nie może.

Wiele przeprowadzonych symulacji i gier wojennych rzeczywiście sugeruje, że NATO byłoby w stanie zająć obwód królewiecki (kaliningradzki) w czasie od kilku dni do kilku tygodni. Jednak – i trzeba to wyraźnie podkreślić – za cenę znaczących strat. Kwestią otwartą byłoby też dostatecznie długie utrzymanie tego obszaru. Ale tylko wtedy, gdyby równocześnie utracono kraje bałtyckie.

W przypadku agresji na Polskę, kraje bałtyckie czy jakikolwiek inny kraj NATO, agresorzy muszą liczyć się z tym, że wojna szybko przeniesiona zostanie na ich terytorium. Kurska ofensywa Ukrainy pokazała, że jest to możliwe

Jeśli myśli się o realnej obronie państw bałtyckich i Polski przed rosyjską agresją, innego rozwiązania nie ma. I Rosjanie mają tego świadomość. Jeśli rosyjska armia, wspierana zapewne siłami białoruskimi (a być może także północnokoreańskimi „najemnikami"), nie zajęłaby Litwy w ciągu trzech-czterech dni, Królewiec byłby zapewne dla Rosjan stracony. Tylko jednak w takim przypadku, gdyby kraje NATO, a szczególnie Polska, zareagowały od razu, już w momencie rozpoczęcia działań przez Rosjan. I wykazały się dostateczną determinacją w hołdowaniu zasadzie „wszyscy za jednego, jeden za wszystkich”. A to, jak podkreśla wielu specjalistów, wcale takie oczywiste nie jest.

Gen. Rajmund Andrzejczak ma rację – jeśli Rosja zaatakuje, szybka reakcja będzie kluczowa 

Nawet sojusznicza opieszałość nie zmienia jednak faktu, że w przypadku, gdyby Rosja zaatakowała, zajęcie obwodu królewieckiego, czy tego chcemy, czy też nie, byłoby konieczne. Podobnie jak natychmiastowa reakcja sojusznicza na agresywne działania ze wschodu. Szybka reakcja to kluczowy element, na który słusznie zwrócił moim zdaniem uwagę gen. Rajmund Andrzejczak.

Publiczne kamieniowanie go za to, że powiedział, że przyjdziemy z pomocą Bałtom już w pierwszych minutach agresji na te państwa, uważam za co najmniej niestosowne, jeśli nie skandaliczne. Przyznam, że w tym przypadku nie rozumiem podszytego troską o samych siebie strachu polskich patriotów-youtuberów. Wolno nam bać się Rosji. Nie wolno nam natomiast Rosjanom tego strachu okazywać. Tak jak nie wolno nam prowadzić polityki w myśl zasady, że jeśli nas napadną, to wszyscy powinni ruszyć nam natychmiast z pomocą. Ale kiedy napadnięta zostanie np. Litwa, to powinniśmy się zastanowić, czy, kiedy i w jakim ewentualnie zakresie udzielić jej pomocy, tak aby nie narażać się na odwet ze strony Rosji. Szczególnie że zawarty w ramach NATO pakt daje nam takie możliwości. Szkoda tylko, że nie daje ich nam geografia.

Taka postawa nie buduje wiarygodności Polski jako sojusznika. I jest zwyczajnie absurdalna.

Ostatnie, tak krytykowane wypowiedzi generałów Wiesława Kukuły i Rajmunda Andrzejczaka to nie żadne straszenie polskiego społeczeństwa czy wychodzenie przed szereg z szabelką w ręku, tylko jeden z ważniejszych elementów polskiej polityki odstraszania. Ważne jednak, by – jak stwierdził to Marek Budzisz – za takimi deklaracjami stały też realne zdolności militarne. A te, niestety, dopiero budujemy. 

Lepiej bronić się na cudzym terytorium

Z punktu widzenia polskich interesów i bezpieczeństwa polskiego społeczeństwa wcale nie chodzi o to, by w przypadku rosyjsko-białoruskiej agresji twardo bronić się na granicach Rzeczypospolitej (co jest praktycznie niemożliwe i będzie takie także po zbudowaniu Tarczy Wschód), jak chcą jedni, czy też z wykorzystaniem głębi operacyjnej do aktywnej obrony między Bugiem a Wisłą (polecam świetne artykuły napisane przez Sławka Zagórskiego), jak chcą inni eksperci.

Chodzi o to, by jak najszybciej przesunąć obszar, na którym toczą się walki, poza granicę Polski. Na terytorium Rosji na północy i Białorusi na wschodzie. Tak, by polskie krajobrazy nie przekształciły się szybko w to, co możemy dziś oglądać na Ukrainie.

Czytaj więcej

Królewiec odcinany od Rosji przez wojnę Kremla

To wymaga zaś mocnego kontruderzenia już w pierwszych godzinach rosyjsko-białoruskiej agresji. I to niezależnie od tego, czy celem agresji będzie bezpośrednio Polska, czy też kraje bałtyckie.

To rozwiązanie dla Polski najlepsze. Tylko taki też potencjalny wariant rozwoju wypadków będzie moim zdaniem działał na Rosję w sposób wystarczająco odstraszający. I taki potencjał wojskowy, aby tego typu działania można było z sukcesem przeprowadzić, Polska musi zbudować.

Królewiec można zająć, tylko po co

Podkreślmy jednak raz jeszcze. Wbrew rosyjskiej propagandzie, Polska nie ma dziś powodów do zajmowania rosyjskich czy białoruskich terytoriów ani wykonywania na nie jakichkolwiek uderzeń. Nie ma tak długo, jak długo ona sama lub nasi sojusznicy z NATO nie są przedmiotem agresji ze wschodu.

W przypadku agresji na Polskę, kraje bałtyckie czy jakikolwiek inny kraj NATO, agresorzy muszą liczyć się jednak z tym, że wojna szybko przeniesiona zostanie na ich terytorium. Kurska ofensywa Ukrainy – jakkolwiek byśmy ją oceniali – pokazała, że jest to możliwe. A Polska, mimo problemów demograficznych, ma jednak dostateczny potencjał ludnościowy, by zbudować wystarczający potencjał wojskowy, aby zadaniu takiemu w chwili ewentualnej próby sprostać.

Reasumując, czy Polska byłaby w stanie zająć Królewiec? Tak. Zapewne po zbudowaniu planowanego potencjału militarnego będzie do tego zdolna. Być może nawet już dziś posiada takie zdolności. Pytanie tylko – przy założeniu, że Rosja nas nie atakuje i nie atakuje naszych sojuszników – po co miałaby go zajmować. Byłoby to działanie zupełnie pozbawione sensu i dlatego pod każdym względem nielogiczne.

Zaatakowani powinniśmy jednak nie tylko umieć się odszczekiwać, ale też boleśnie agresora kąsać tam, gdzie zaboli go najbardziej. Przeszłość uczy, że historię zwycięstw piszą nie ci, którzy schowali się za umocnieniami, ale ci, którzy potrafili odważnie wyjść wrogom naprzeciw.

Od czasu do czasu rosyjska propaganda, w pogardliwym co prawda tonie, straszy swoje społeczeństwo agresywną Polską. Krajem, który – jak twierdzą rosyjscy propagandyści i politycy – rusofobię ma we krwi i którego jedynym marzeniem jest upokorzyć i zniszczyć Rosję. Oczywiście amerykańskimi rękami. Sami Polacy nie daliby przecież sobie rady.

Jednym z elementów tego straszenia jest teza o polskich planach zajęcia Królewca. Ba, pojawiają się nawet rosyjskojęzyczne opracowania i analizy, które sugerują, że Polska ma dostateczny potencjał i determinację, by dokonać tego w ciągu 72 godzin. Ta propagandowa narracja ma, oczywiście, swój cel. Niewiele ma jednak wspólnego z rzeczywistością. I nie powinniśmy jej w żadnym stopniu uwiarygodniać.

Pozostało 93% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
analizy
Unijny zwrot migracyjny pod flagą Donalda Tuska
Materiał Promocyjny
Stabilność systemu e-commerce – Twój klucz do sukcesu
Opinie polityczno - społeczne
Przemysław Prekiel: Donald Tusk w polityce migracyjnej idzie dużo dalej niż Jarosław Kaczyński
Analiza
Michał Kolanko: EFNI 2024. Pytania o strategię migracyjną Tuska
Opinie polityczno - społeczne
Bogusław Chrabota: Jak Tusk ograł opozycję w kwestii migracji
Opinie polityczno - społeczne
Michał Szułdrzyński: Prezydent i premier zamienili się rolami. Na czym polega kopernikański przewrót Tuska