Przedszkole, do którego uczęszczają moje dzieci, wznowiło pracę w połowie maja. W nowym reżimie sanitarnym przyjąć mogło 24 przedszkolaków, mniej więcej jedną trzecią zwyczajowej liczby. Byłem przekonany, że o tę ograniczoną liczbę miejsc rodzice będą zaciekle walczyć, żeby w końcu – po dwóch miesiącach przerwy – wrócić do normalnej pracy. Jakież było moje zdziwienie, gdy najpierw się okazało, że rodzice zgłosili tylko kilkanaście maluchów, a potem, że spośród nich do przedszkola uczęszcza zaledwie siedmioro. – Ludzie ciągle się boją – skwitowała pani dyrektor.
Gdyby tak było w istocie, perspektywy polskiej gospodarki przedstawiałyby się fatalnie. Rząd może znosić wszelkie ograniczenia wprowadzone w celu stłumienia epidemii Covid-19, ale nie wpłynie to istotnie na aktywność ekonomiczną, jeśli ludzie będą nadal siedzieli w domach. Badania prowadzone w USA pokazują, że jeszcze zanim tamtejsze władze zakazały wyjść do restauracji, ich obroty załamały się o kilkadziesiąt procent. Dziś wiemy, że zarówno w USA, jak i w Polsce oraz w wielu innych krajach, w których epidemia koronawirusa nie została jeszcze pokonana, aktywność ekonomiczna szybko rośnie. To, że w sklepach mało kto stosuje się dziś do obowiązującego wciąż nakazu noszenia maseczek, świadczy o tym, że strach przed Covid-19 jest w zaniku. A niska frekwencja w przedszkolach to raczej efekt tego, że rodzice wciąż jeszcze mogą liczyć na dodatkowy zasiłek opiekuńczy, jeśli zostawią dzieci w domach (albo, także wbrew rekomendacjom rządu, korzystają z pomocy dziadków).
Czytaj także: Optymizm wraca nad Wisłę. Pozytywne sygnały z gospodarki
Powszechne ignorowanie przez Polaków zaleceń dotyczących zachowywania dystansu oraz innych wymogów sanitarnych może niepokoić, zważywszy na to, że liczba wykrywanych przypadków zachorowań wcale u nas nie maleje. Ale z perspektywy gospodarki to lekceważenie epidemii jest zjawiskiem pozytywnym. Rosnące możliwości szybkiego testowania oznaczają, że nawet w razie kolejnej fali epidemii koronawirusa rząd nie sięgnie znów po restrykcje, które paraliżowały polską gospodarkę przez kilka tygodni począwszy od połowy marca. Koniunktura w Polsce będzie więc zależała od tego, od czego zwykle zależą jej fluktuacje: od zwierzęcych instynktów, jak określił niegdyś nastroje konsumentów i przedsiębiorców John Maynard Keynes.
Dziś te nastroje wyraźnie się poprawiają. Widać to choćby po obłożeniu obiektów noclegowych, rosnącym ruchu na drogach czy wartości transakcji kartami płatniczymi. Na razie powrót optymizmu jest widoczny głównie wśród konsumentów, ale z czasem powinien się on również udzielić przedsiębiorcom. Droga do normalności jest oczywiście daleka, a w niektórych branżach może być wręcz zamknięta. Przykładowo, ruch w galeriach handlowych może nigdy nie wrócić do poziomu sprzed pandemii, jeśli na trwałe zmieni ona nawyki konsumentów oraz podejście do pracy zdalnej. Nie ma też mowy o tym, że Polsce uda się uniknąć pierwszej od 30 lat recesji. Istnieje jednak coraz więcej powodów, aby sądzić, że scenariusze zakładające spadek PKB w tym roku nawet o 6 proc. i wzrost stopy bezrobocia do dwucyfrowego poziomu, można już wyrzucić do kosza. Pod warunkiem że rosnącej ostatnio liczbie zachorowań nie będzie towarzyszył wzrost liczby przypadków śmiertelnych. To bowiem wszelki optymizm szybko zgasi.