Kto flirtuje z inflacją, zostaje przez nią poślubiony" – ostrzegał w latach 70. XX w. Otmar Emminger, niemiecki ekonomista i ówczesny prezes Bundesbanku. Jego bon mot był na czasie. Świat pogrążony w kryzysie trawiła wysoka inflacja. Podobnie jak teraz banki centralne i rządy winiły za wszystko wzrost cen surowców, zainicjowany wtedy przez konflikt na Bliskim Wschodzie i arabskie embargo na ropę. I podobnie jak teraz przekonywano, że to zjawisko przejściowe, i utrzymywano zaniżone stopy procentowe, by pobudzić rachityczny wzrost gospodarczy. Nic to nie dało. „Małżeństwo" z inflacją nie było udane, bo być nie mogło. Doszło do wieloletniej dewastującej stagflacji. Początek lat 80. przyniósł w końcu „rozwód" i ostre podwyżki stóp procentowych (m.in. zaserwowane w USA przez szefa Fedu Paula Volckera).
Teraz zagrożenie nie jest wcale mniejsze, choć utrzymuje się przyzwoity wzrost gospodarczy za sprawą walki z pandemią, masowego drukowania pieniędzy, co Emmingerowi, przedstawicielowi „starej ekonomii", pewnie się nawet nie śniło. Takie działania nie mogą jednak trwać wiecznie. Niby inflacji nikt nie lubi, niby wszyscy znają jej przywary, to jakoś do ożenku chętnych wielu. Jest wierna i posażna. Na początku daje silny wzrost wpływów podatkowych, a dopiero z czasem okazuje się, że trudno z nią wytrzymać.
Polskie władze, podobnie jak wiele innych krajów z USA na czele, są jeszcze na etapie wesela i miodowego miesiąca. Biorą ostrzeżenia ekonomistów za „złe języki". Zwykle z takiego ożenku rodzi się stagflacja, dziecko bardzo kłopotliwe. Ceny wielu produktów już szaleją. Stal w rok podrożała o... 300 proc. Ale najbardziej dotkliwe są wysokie podwyżki cen żywności i paliw. Rząd i NBP powtarzają jak mantrę, że nie mają na to wpływu, że to chwilowe, i modlą się, by tak było. Polityków paraliżuje strach przed konsekwencjami podwyżek stóp dla elektoratu w postaci droższych kredytów. Obawiają się, że bezrobocie, które jest rekordowo niskie, zacznie rosnąć.
Mateusz Morawiecki robi dobrą minę do złej gry i przekonuje, że płace rosną dwa razy szybciej niż inflacja. Można zatem kupić więcej mleka, cukru i par butów. Pijmy więc zdrowe mleko i jedzmy krzepiący cukier, czekając, aż premier wspomni o taniejących lokomotywach. To może być już sygnał, że w małżeństwie z inflacją dzieje się naprawdę źle.