Rz: Rynek ogarnęła flippomania. Chętnych na szybkie zyski przybywa. Biznes wydaje się prosty. Tanio kupić, wyremontować, drogo sprzedać. Zostać flipperem?
Tomasz Lebiedź: Na tym rynku jest coraz tłoczniej, co oznacza, że biznes staje się ryzykowny. Do flippowania zachęcają tanie kredyty, wzrost zamożności społeczeństwa, niskie oprocentowanie lokat, swoje robi też pewnie 500+. Rodzina, która była na granicy zdolności kredytowej, teraz tę zdolność zyskuje. W portfelach mamy więcej pieniędzy, a bankowe lokaty są tak mizernie oprocentowane, że nie ma sensu z nich korzystać. Ludzie szukają więc innych źródeł pomnażania pieniędzy.
Takim sposobem był zawsze flipping. Nigdy jednak nie było takiej histerii.
Kiedyś to był margines rynku. Dziś modę na ten biznes dodatkowo wzmacnia grupa osób, organizując m.in. szkolenia, często płatne, na których obiecuje łatwy i pewny zarobek, często przy bardzo małym wkładzie własnym. Niedawno byłem świadkiem sprzedaży małego wymagającego remontu mieszkania w Warszawie. W kolejce ustawiło się 20 osób, z czego 15 to flipperzy. Część z nich była doświadczona, ale dla wielu miała to być chyba pierwsza taka transakcja. Ci nowicjusze zaczęli licytować bez umiaru. W rezultacie lokal sprzedał się sporo powyżej ceny takich samych mieszkań na tym osiedlu. A przecież mieszkanie trzeba jeszcze wyremontować. Flipperowi, który lokal kupił, życzę jak najlepiej, ale szczerze wątpię, czy odzyska wyłożone pieniądze.
Każdy wierzy, że zarobi na jednym mieszkaniu co najmniej 20 tys. zł. Są głosy, że można zgarnąć i 50 tys. zł.