Janusz Olejniczak: Trudno dogonić swoje marzenia

W wieku 72 lat zmarł pianista Janusz Olejniczak. Przypominamy rozmowę z nim, która została opublikowana w "TeleRzeczpospolitej" w końcu 2002 roku

Publikacja: 21.10.2024 12:21

Janusz Olejniczak

Janusz Olejniczak

Foto: PAP, Radek Pietruszka

Czytaj więcej

Janusz Olejniczak nie żyje. Był Chopinem… i Paderewskim

Pianista to zawód czy powołanie?

– Zdecydowanie zawód, do uprawiania którego niezbędne są predyspozycje słuchowe. No i trzeba mieć „dobre” palce. Bez tego, powołanie i dobre chęci skazane są na niepowodzenie.

Decyzję, o tym, że będzie się pianistą podejmuje się jeszcze będąc dzieckiem...

– Dziecko nigdy nie podejmuje takiej decyzji, tylko jego rodzice. Ma szczęście, jeśli ma zdolności, łatwo mu przychodzi rozumienie muzyki, sprawia przyjemność żmudne powtarzanie gam, utworów – wówczas granie traktuje się jak rodzaj zabawy. Pamiętam to z własnego doświadczenia. Od najmłodszych lat było dla mnie jasne, że będę grał, nigdy nie przeżywałem dylematu wyboru. Wydobywanie coraz to nowych dźwięków z fortepianu sprawiało mi radość. Nie pamiętam mordęgi.

Czy powtarzanie stale tych samych utworów nie jest nużące?

– By tak się nie stało, ciągle poszerza się repertuar. W tej chwili bardzo chętnie gram muzykę współczesną. Fascynujące jest odkrywanie przed publicznością nowych horyzontów, przedstawianie utworów, których nie zna. Przyjemne jest poczucie swobody, którego zaznaję grając muzykę jazzową. Wreszcie bez obciążenia ciężkim bagażem doświadczeń tradycji i setek nagrań. To coś na kształt improwizacji na estradzie, choć oczywiście – przygotowanej. Niedawno odkryłem tę przyjemność i bardzo ją cenię.

Z czym wiązało się to odkrycie?

– Ze zmęczeniem i ciągłym stresem porównywania swoich dokonań z dokonaniami innych. Tu nie chodzi o przerost ambicji. Gdy gra się, na przykład, znaną sonatę Beethovena, trzeba przygotować się na porównania. Melomani znają dziesiątki jej wykonań. Najpierw należy zrealizować wszystko, co istnieje w tradycji wykonawczej i dopiero potem dodać do tego jakiś własny indywidualny rys. Ale to są niuanse, kosztujące bardzo dużo wysiłku. Dawniej grało się rzeczy nowe, współczesne. Bach pisał co tydzień nową mszę i nikt nie zajmował się wielokrotnym powtarzaniem tych samych utworów. Muzyka miała charakter użytkowy. A od XX wieku gra się w kółko klasykę. W dodatku powstały sztywne podziały na muzykę współczesną, dawną, rozrywkową. Tymczasem najciekawsza jest różnorodność. Odczuwam potrzebę uczestniczenia w bieżącym życiu muzycznym. W tym samym stopniu interesuje mnie co dzieje się w muzyce klasycznej, jak i rozrywce czy jazzie.

Mówi pan, że bycie pianistą to stresujące zajęcie?

– Bo tak jest. Kiedy jest się dorosłym mężczyzną, wkładanie fraka, kłanianie się przed publicznością, wychodzenie na estradę i popisywanie się swoimi umiejętnościami nie jest najbardziej wymarzonym zajściem. W każdym razie, ja za tym nie przepadam. O wiele bardziej wolę nagrywać.

Czy stres zależy od rodzaju publiczności?

– Nie ma żadnej reguły. Napięcie nie zależy od kraju, miasta, sali. Choć oczywiście dobra sala, instrument - potrafią dodać skrzydeł. Nieraz publiczność przekazuje tak pozytywną energię, że gorsza akustyka i fortepian też mi nie przeszkadza.

Był pan bardzo młodym pianistą – zaledwie 18-latkiem, gdy w 1970 roku odniósł pierwszy wielki znaczący sukces – został laureatem Konkursu Chopinowskiego. Zachłysnął się pan sławą?

– Co to, to nie. Miałem wokół siebie mądrych ludzi, a i sam głupi nie byłem, więc o zachłyśnięciu nigdy w moim życiu nie było mowy.

A może było to przekroczenie ważnego zawodowego progu?

– Próg był, ale po jego pokonaniu nie miałem miny zwycięzcy i triumfatora. Nie myślałem – „ja wam teraz pokażę”.

A coś istotnego zaszło?

– Kiedyś niemal tak dzieliłem życie – na przed konkursem i po konkursie, ale już mi to dawno przeszło.

W jednym z wywiadów powiedział pan, że świetnie rozumie wszystkich, którzy pragną żyć pełnią życia. Zazdrości im pan?

– Powiedziałbym inaczej. Żyłem pełnią życia, co może niejednokrotnie było wbrew mojemu zawodowi, który powinien być równoznaczny z ascetycznym trybem życia zakonnika. Ale mnie zawsze bardzo interesowali ludzie – zwłaszcza ci utalentowani – artyści, literaci, aktorzy. Lubiłem spędzać z nimi czas. To był czas kradziony muzyce, ale wcale tego nie żałuję. Jednak zdaję sobie sprawę, że tzw. pełnia życia niekoniecznie prowadzi do osiągnięcia większych sukcesów we własnym życiu artystycznym.

Czy dla muzyka miarą sukcesu jest uznanie słuchaczy, czy wygrywanie konkursów i uznanie krytyki?

– Bardzo różnie. Nie ukrywam, że czytam krytyki i przejmuję się nimi – zarówno złymi, jak i dobrymi. Ale z drugiej strony uznanie publiczności, a nawet i popularność – są miłe. Szczególnie, że zajmuje się muzyką klasyczną, mającą wąską grupę odbiorców. Miłe słowa od nieznajomych sprawiają mi dużą przyjemność. Ale choć uznanie publiczności jest najważniejsze, nie rozprasza wszystkich wątpliwości. W moim zawodzie satysfakcja jest pojęciem ulotnym i rzadko się pojawia. Poprzeczkę oczekiwań wobec siebie mam zawieszoną dość wysoko i trudno mi dogonić własne marzenia. Jestem zadowolony z zaledwie kilku koncertów, które w życiu zagrałem. Z kilku płyt. A cała reszta?

Niespełnienie jest siłą napędową czy destrukcyjną?

– Napędową, ale kryzysy się zdarzają. Zniechęcenie, depresje. Złe dni, które każdy artysta przeżywa. Nerwy, stres – ale to bardzo ekskluzywne cierpienie i nietaktem byłoby na nie narzekać.

Jak sobie pan z tym radzi?

– Przeczekuję, po prostu.

Mówi pan, że zdarzają się trudne chwile. Należą do nich te, w których nie dzwoni telefon z propozycjami?

– Nigdy dotąd mi to nie doskwierało, ale z pewnością nieraz o tym myślę, co będzie, gdy zabraknie koncertów czy nagrań.

Dotknęła pana kiedyś zawiść kolegów z branży?

– Dopiero przed kilku laty zauważyłem, że takie paskudne uczucia istnieją. Gdy to odkryłem, poczułem się głupio i jest mi z tym nie najlepiej. Ale nie chcę mówić o szczegółach, wolę ich nie pamiętać. 

Czy dzisiaj granie muzyki klasycznej mieści się już w pojęciu szołbiznesu?

– Coraz bardziej. Sponsorzy mają swoje wymagania dotyczące większej przystępności repertuarowej i muzycy coraz częściej idą na kompromisy artystyczne. Na Zachodzie gra się w kółko Beethovena, Brahmsa, Schuberta – ta muzyka jest premiowana w odróżnieniu od współczesnej. Warszawska Jesień, wielkiej rangi festiwal międzynarodowy, gdzie można usłyszeć nową muzykę, to ewenement w świecie. Ale trudno myśleć o umieszczeniu utworów z Warszawskiej Jesieni w repertuarze koncertowym, bo tu zaczynają się sponsorzy i pieniądze.

Bardzo wiele koncertował pan za granicą. Nie chciał pan tam zostać?

– Nie. Od początku dokonałem takiego wyboru. Mieszkałem dłuższy czas we Francji, w Niemczech. Dużo miałem różnych możliwości. Widziałem kolegów Francuzów, Anglików. Francuskiemu artyście zawsze zależało na tym, żeby grać u siebie w domu, a tournee zagraniczne traktował jako dodatek. Ja najlepiej czuję się w Polsce. I tylko tu mi się dobrze pracuje.

Nie ciążyło panu nigdy piętno specjalisty od Chopina?

– Gdyby powiedzieć mojemu francuskiemu koledze, że jest specjalistą od Debussy’ego, Ravela – byłby zachwycony. Nigdy do głowy nie przyszłoby mu z tego powodu protestować. Ja też bardzo się cieszę, że będąc polskim pianistą jestem cenionym szopenistą. Ale to, że mogę grać inny repertuar, także bardzo mnie cieszy. Oczywiście, kiedy wyjeżdżałem za granicę po raz pierwszy, to chcieli Chopina – bo o reklamę łatwiej. Jednak później mogłem już decydować o doborze repertuaru.

Poza pianistyką ma pan też doświadczenia aktorskie w „Błękitnej nucie” Andrzeja Żuławskiego, nagrywanie muzyki do „Pragnienia miłości” w reżyserii Jerzego Antczaka, ostatnio „Pianisty” Romana Polańskiego.

– Choć muzycznie nie jest to rodzaj nowych doświadczeń to jednak dla mnie satysfakcjonująca odmiana – pracuje się w zupełnie innym środowisku – aktorów, scenografów, reżyserów. Bardzo to lubię. A nagrywanie ścieżki dźwiękowej rozszerza krąg moich słuchaczy.

Jakie ma pan plany na przyszłość?

– Niedawno moje życie przewróciło się do góry nogami, straciłem syna. W tej chwili żyję w zupełnie innym świecie. Kiedy mówię o sobie z lat ubiegłych, to tak jakbym mówił o innym człowieku. Jedyne co mogę dziś zrobić, to ocalić pamięć Tomka. Wkrótce założę fundację dla studentów medycyny, bo mój syn studiował na tym wydziale. Raz w roku odbywać się będzie koncert, z którego wpływy przeznaczone zostaną na stypendia dla najzdolniejszych studentów medycyny.

Pianista to zawód czy powołanie?

– Zdecydowanie zawód, do uprawiania którego niezbędne są predyspozycje słuchowe. No i trzeba mieć „dobre” palce. Bez tego, powołanie i dobre chęci skazane są na niepowodzenie.

Pozostało 97% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Czym jeździć
Skoda Kodiaq. Mikropodróże w maxisamochodzie
Cykl Partnerski
Przejście do nowej energetyki musi być bezpieczne
Hybrydy
Skoda Kodiaq. Co musisz wiedzieć o technologii PHEV?
Muzyka klasyczna
Janusz Olejniczak nie żyje. Był Chopinem… i Paderewskim
Muzyka klasyczna
Doktorat honoris causa dla Krystiana Zimermana
Muzyka klasyczna
Uciekając przed Hitlerem, stworzył operową potęgę
Muzyka klasyczna
Rozpoczyna się batalia o bilety na Konkurs Chopinowski