W nazwisku „Pogorelić” można odnaleźć słowo „płomień”, ale też „pogorzelisko”. Dla jednych w słynnym Chorwacie świeci płomień geniusza, dla innych to, do czego się dotyka, zamienia w pogorzelisko.
W 1980 r. 22-letni Ivo Pogorelić, gdy wszedł na scenę Filharmonii Narodowej w Warszawie, uczestnikom i obserwatorom Międzynarodowego Konkursu Chopinowskiego wydawał się przybyszem z innego świata. W przeciwieństwie do „umundurowanych” i spoconych z emocji uczestników wyglądał niczym gwiazda rocka. Burza włosów, zamiast marynarki i krawata – luźna biała koszula z aksamitką. Pokazał, że nie jest zwykłym wykonawcą, lecz interpretatorem; świetnie budował dramaturgię swego występu, m.in. za sprawą demonicznej gry dłońmi wykrzywionymi niczym szpony Draculi. Miał swoje tempo, swoje poczucie czasu. Łamał wszelkie możliwe konwencje i schematy. Podczas jego koncertów młodzież szturmowała gmach Filharmonii, choć wcześniej raczej omijała go szerokim łukiem.