2 lata temu, 21 lutego 2011 roku, zmarł Jerzy Nowosielski, malarz, rysownik, scenograf, profesor ASP w Krakowie (ur. w 1923 roku).
Tekst z archiwum tygodnika Plus Minus
Był wybitnym malarzem.
Był domorosłym teologiem.
Stanowi kłopot.
Nie dla historyków sztuki, ci uznają wysoką rangę jego dzieł. Nie dla miłośników literatury, ci doceniają inspirującą rolę jego wypowiedzi, erudycję, teologiczną wyobraźnię. Jerzy Nowosielski stanowi kłopot dla katolików. Kłopot i wyzwanie, gdyż dzięki Nowosielskiemu możemy na nowo dostrzec swą (wstydliwą niekiedy) specyfikę.
Malarstwo religijne, którym często obdarzał katolickie świątynie, spotykało się z oporem wiernych, niezadowolonych z robienia im z kościołów cerkwi czy muzeów. Światli proboszczowie starali się tłumaczyć, że Jerzy Nowosielski wielkim artystą jest, krytycy zaś, sarkając na ciemny ludek boży, bronili tak pojmowanego mecenatu Kościoła.
Obrazy były znakomite, wnętrza świątyń zyskiwały oryginalność, ale przecież ikona jest czymś radykalnie odmiennym od katolickiej sztuki religijnej. Odwołuje się do zupełnie innej duchowości, niesie ze sobą inną wizję przeżywania religii. Jej instalowanie w kościołach w formie dominującej sztuki użytkowej, mającej służyć celebrze i modlitwie, było nieporozumieniem. A może wyborem mniejszego zła? Bo realizacje Nowosielskiego dzięki stylizacji do dziś bronią się w zalewie kiczu czy nieudanych poszukiwań. Stylizacja – czy to na prawosławie, egzotykę, czy na ludowość – to wszystko świetne koncepty na czas kryzysu w sztukach plastycznych.
Ale w katolicyzmie święte obrazy są specyficznym wspomaganiem wyobraźni i uczuć, wspomaganiem aktu modlitwy. Tak było co najmniej od odrodzenia i w malarstwie ołtarzowym, i we freskach. I w oleodrukach, i obrazkach wtykanych za samochodowe lusterka czy noszonych w portfelach.