Można było mieć wątpliwości czy grupa Muse, gromadząca rzesze polskich fanów na koncertach, powinna grać jako ostatni zespół na dużej scenie Orange Warsaw Festival w niedzielny wieczór. Ubiegłoroczny występ duetu hip hopowego Outkast o podobnej porze w ubiegłym roku świecił pustkami. Nic bardziej mylnego. Trzeci dzień festiwalu na służewieckim Torze Wyścigów Konnych był najliczniej oblegany przez słuchaczy i przypomniał, że festiwale zostały stworzone po to by gromadzić tłumy.
Fani Muse wiedzą, że ich zespół pod względem koncertów nie ma sobie równych. Bardziej niż spontaniczne szaleństwo, Brytyjczycy cenią precyzję i perfekcyjnie dopracowane aranżacje. I chociaż wszystko było od początku do końca zaplanowane i wyreżyserowane, to trudno było pozostać na ten show obojętnym.
Już od pierwszych chwil można było się przekonać jak brzmi nowy album „Drones" na żywo. Bardzo dobrze zabrzmiały „Psycho", „Mercy", „Dead Inside" i „Reapers". Proste utwory ze swoim surowym brzmieniem, sprawdziły się znakomicie, niewiele ustępując żelaznym koncertowym pozycjom Muse – utworom „Hysteria" oraz „Madness", które publiczność znała na pamięć.
Inaczej niż w dawnych czasach frontman Matthew Bellamy był bardziej rozmowny na scenie, ale najbardziej zaskoczył wszystkich deszcz confetti oraz wtoczenie olbrzymich balonowych piłek na widownię.
Wieczorna setlista oddawała muzyczną drogę jaką przeszła grupa od początku kariery. Od prostych kompozycji opartych na wokalu i aranżacjach fortepianowych poprzez rozbudowane, wręcz barokowe, kompozycje prog-rockowe, a skończywszy na surowym, minimalistycznym brzmieniu z ostatniej płyty, opartym na gitarze, basie i perkusji. To wszystko mieszało się przez półtorej godziny na warszawskich Wyścigach. Ściany dźwięku i gitarowe solówki grane z matematyczną precyzją przeplatały się z wysoko zaśpiewanymi wokalami – to przecież znak rozpoznawczy Bellamy'ego dysponującego bardzo szeroką skalą głosu.