W teatrze operowym też panują mody. „Turek we Włoszech" latami był zapomniany, aż nagle Warszawska Opera Kameralna odkurzyła swą inscenizację sprzed dwóch dekad, tydzień później Kraków zaprosił na premierę, a europejska prasa już zapowiada kolejne wystawienie w Operze Narodowej, które przygotuje sam Marc Minkowski.
To jednak nie my jesteśmy odkrywcami. Podążamy za światem, który rehabilituje twórczość Gioacchina Rossiniego, przez długi czas traktowanego jako dostarczyciel banalnych utworów. Jeśli jednak z „Turka we Włoszech" zedrzemy modny na początku XIX wieku orientalny kostium, to odnajdziemy zgrabnie skonstruowaną, przyprawioną erotyką komedię. I całkiem aktualną, bo obiektem fascynacji znudzonej małżeństwem Włoszki staje się tu egzotyczny macho, Turek Selim.
W takiej współczesnej konwencji prezentuje się dziś tę operę na świecie, choć wymaga to od śpiewaków aktorstwa. I trzeba mieć jeszcze gwiazdę, która podoła najeżonej koloraturami trudnej partii Fiorilli, pragnącej dołączyć Selima do kolekcji swych sercowych trofeów.
Kraków ma swoją – nazywa się Katarzyna Oleś-Blacha i z wokalnymi pułapkami poradziła sobie w 90 procentach. Co więcej, pokonywała je z lekkością, traktując jako materiał do scenicznej zabawy. Warunki zewnętrzne nie predestynują jej co prawda do ról młodziutkich żon, ale pokazała komediowy nerw, pozwalający stworzyć nieco inną, też prawdziwą postać. Każda kobieta ma przecież prawo do spełnienia swych erotycznych marzeń.
Fiorilla w jej wykonaniu mogłaby być zatem finezyjną kreacją, gdyby reżyser tego chciał. Tymczasem krakowski „Turek we Włoszech" jest kolejnym przykładem naszej bezradności wobec komediowych oper. Polski teatr wie, jak unowocześniać poważne dzieła, nadal nie umie jednak inteligentnie zabawić publiczności. Lekkie opery bywają zamieniane w zgrywę z udziałem tłumu w pstrokatych (często brzydkich) kostiumach. Ma być ciągły ruch i nieustanne przepychanki, bo tak rzekomo jest śmiesznie. W Krakowie pojawiają się jeszcze akrobaci, żonglerzy i, nie wiedzieć po co, Maestro di scena.